Autor Wątek: Zapiski z wyprawy na wschód śladami Tima Page’a  (Przeczytany 1982 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Odp: Zapiski z wyprawy na wschód śladami Tima Page’a
« Odpowiedź #15 dnia: Lutego 26, 2023, 10:30:26 »
Walka z wiatrakami, którą podjąłem ostatnio niczym Janusz Kowalski, przyniosła rezultaty, wszystko działa bez problemów i do tej pory nic złego się nie dzieje. Zamienniki przyjechały i czekają na podmiankę.

Ale dziś sprawozdanie z kolejnego etapu podróży. Indie, kraj kontrastów, bogaczy z majątkiem, o którym można tylko pomarzyć i biedaków, których jedyną własnością jest ich nędzne ciało, czy zapachów, od korzennych wonności prasadam po największy smród, który przechodzi ludzkie wyobrażenie. Teoretycznie panuje tu demokracja od czasów Gandhiego, ale w rzeczywistości przez wszystkich uznawany jest system kastowy. Nie za bardzo przepadam za tym miejscem, ale zawsze kiedy ruszam na wyprawę cieszy mi się micha, czuję zew podróży, ekscytację pomieszaną z ciekawością. Page’owi przejazd przez Indie zajął parę miesięcy. Mi mam nadzieję, zajmie to góra trzy dni. W pierwszym etapie Page dotarł do Bombaju, z przystankiem w Agrze, jadąc w konwoju z Sikhami. Sikhowie pełnili wówczas rolę driverów, prowadząc w całych Indiach pojazdy, od taksówek po ciężkie ciężarówki. Oczywiście zgodnie z pradawnym sikhijskim zwyczajem ściągnął trzy zajebiste chmury, zyskując ogromny szacunek wśród swoich towarzyszy podróży. W Bombaju na promowisku miał odebrać bilet do Sydney, co oczywiście się nie udało – żaden bilet na niego nie czekał. Nie zagłębiając się w szczegóły, parę dni spędził w szpitalu w warunkach urągających prawom człowieka, biorąc końskie dawki antybiotyków na przeróżne patościerwa, których nabawił się w trasie. Pamiętajcie, jak wybieracie się gdzieś, dbajcie o zdrowie. Bez kitu, szczepcie się i na miejscu też uważajcie, bo później albo będziecie płacić pierdyliardy baksów czy tam ojro od razu na miejscu, albo będziecie męczyć się tygodniami lecząc się z tego co się wam przyplątało. Ja na szczęście raz miałem tylko taki przypadek – na Phu Quocu dostałem udaru słonecznego, przez co na kilka dni odpadłem i później przez kolejne kilka ledwo co mogłem się poruszać, ale kumpel z kolei, na tej samej wyprawie, nurkując tamże złapał jakąś bakterię i dopiero w Polsce parę tygodni po powrocie wyleczył się z tego gówna i łeb przestał go boleć. Aa i w Indiach, właśnie spotkałem koleżkę, który na trzy tygodnie wylądował w szpitalu z powodu zatrucia pokarmowego. O kosztach nie będę mówił. W każdym bądź razie Page później dotarł do Goa, gdzie odchorowywał kontakty z bombajską służbą zdrowia, następnie przez Madras do Kalkuty, która była jednym z nielicznych miejsc w Indiach, gdzie można było wymienić europejską walutę na rupie. W trasie miał też ciekawą sytuację, mianowicie dopadły go małpiszony rzucając w samochód owocami i kacajami. Ja wiem co to oznacza, bo miałem podobny przypadek. Przejebane. Zasadniczo pobyt w Indiach Page zakończył na granicy z Nepalem. Z jakimś spotkanym w trasie Sikhem umówił się na sprzedaż furgonu, ale musiał czekać parę tygodni aż papiery w Patnie przeleżą na odpowiednich biurkach i nabiorą mocy, no i przy okazji zamówił części prosto z Niemiec, do naprawy wozu, bo strasznie wył przy wyższych obrotach i dalsze jego użytkowanie groziło całkowitą destrukcją. A też ciekawa historia, bo łataniem go zajął się weteran 2 wojny, stary mechanik, który reperował hurricane’y. Każdy ma swojego speca. No i czekając aż sprawy urzędowe się rozwiążą i na niemieckie zamienniki do furgonu zabrał się z Sikhami do Nepalu.

Ale wracając do mojej wyprawy - przez indyjski Pendżab skierowałem się w stronę New Delhi, które ominąłem, następnie w stronę Uttar Pradesh do Agry. Tadź Mahal to takie Indie w pigułce. Niby kolejny cud świata, niby przepiękne mauzoleum z kopułami z marmuru niczym wielkie bezy i z wieżyczkami minaretów naokoło, które mienią się różnymi kolorami w zależności od pory dnia, ale przy okazji miejsce największego syfu, wokół i w środku. Kto był ten wie. Dlatego też ominąłem go, uwieczniając zdjęciami i skierowałem się w stronę wybrzeża Morza Arabskiego czyli Bombaju i Goa. Bombaj – ogromne miasto, 23 miliony ludzi, jeszcze większy syf niż New Delhi i stolica Bollywoodu. Też go ominąłem. Wreszcie ostatni przystanek na dziś czyli lotnisko Dabolim w Goa. Same Indie od lat 60 były mekką hippisów szukających duchowego odrodzenia, przez wyznawców Pana Kryszny z lat 80, dalej przez straightedgowców pokroju Cro-mags czy tam Shelter, a skończywszy na fanach techno pielgrzymujących tłumnie właśnie do Goa. Page trafił tu tuż po przejęciu tego regionu od Portugalczyków zanim oficjalnie zostało uznane to po Rewolucji Goździków w pierwszej połowie lat 70, dlatego w trasie mijał wojskowe patrole. Do dzisiaj charakterystyczna jest między innymi architektura nawiązująca do stylu portugalskiego. Dobra. Następnego dnia podróż przebiegała trasą do Madrasu, później wzdłuż wybrzeża Zatoki Bengalskiej do Kalkuty i wreszcie na lotnisko Jayprakash Narayan, leżące niedaleko Gangesu, niestety w jego biegu poniżej Waranasi. Zdjęć wielkich miast nie czpykałem, z powodu syfu, który unosi się nad nimi. Bez kitu, Kraków przy nich to awangarda ekologii. Zresztą widać to było już w Lahore.

Dobra na koniec pytanie odnośnie zmiany środka transportu. Jako, że Page pozbył się furgonu, ja także powinienem wymienić osiemnastkę. Jak macie sugestie na co, to dajcie znak.







https://i.imgur.com/3V00dnR.jpg

https://i.imgur.com/YAqIN4F.jpg

https://i.imgur.com/Tahs5rg.jpg

https://i.imgur.com/OZOOT8m.jpg