Tutaj to już zaczęliśmy podejrzewać nasze dowództwo o sadyzm. Zakładaliśmy maski zaraz po wejściu na strzelnicę. razy.
Ech tam zaraz "sadyzm". Normalne ćwiczenia - w czasie pokoju przychodzisz sobie na strzelnice i pukasz sobie do papierowej tarczy, o której wiesz, że ogniem nie odpowie. Jakoś trzeba zasymulować strzelanie w warunkach bojowych (w końcu nie będziesz do podwładnych strzelał, żeby wojnę udawać) - czyli przede wszystkim zmęczenie, jakaś symulacja stresu (czyli jak trafisz OK, jak spudłujesz to macha na pysk i naprzód, najlepiej dla całej drużyny czy plutonu - bo sam to może olejesz, ale jak kolegów za Ciebie przećwiczą to ...

), a i przydało by się trochę szweja unorać, że by się tak ładnie brudne rączki jak na wojnie przy obsłudze karabinka ślizgały. I dopiero wtedy zobaczymy jak to z tym strzelaniem będzie.
U mnie w jednostce (jak byłem jeszcze szwejem) było takie ćwiczenie - marszobieg na 10km ("marszobieg" tylko z nazwy - 8-9/10km było biegiem), ze wszystkim "co ojczyzna dała" (liczył się czas plutonu), który kończył się na strzelnicy i wykonywało się wtedy strzelania (oczywiście liczył się wynik plutonu, jak byłeś dobry to zaliczałeś na "4" swoimi 4 pociskami, a ostatni waliłeś w tarczę kolegi-nieudacznika). Jak pluton zaliczył to sobie wracał spacerkiem do koszar (a dowódca jak był z wyniku zadowolony to pozwolił nawet coś w przydrożnym sklepie kupić), a jak nie to "powtórka w z rozrywki" i powrót marszem ubezpieczanym z wieloma "atrakcjami".
W wojsku z poboru, które służyło z przymusu, bez najmniejszej motywacji metoda "kija i marchewki", była jedyną skuteczną. Prawda stara jak wojsko (nie tylko polskie).
Zawsze twierdziłem, że dobry dowódca to taki, który potrafi doprowadzić podwładnych na kres wytrzymałości (pod warunkiem, że ze szkoleniowym sensem), a potem jeszcze potrafi z nich wykrzesać siły do wykonania zadania.
