Z punktu widzenia "dostawcy" wygląda to tak: dostaje on samolot z odpowiednim wariantem podwieszenia, czyli pod samolotem wisi bomba jaką może on przenosić, na koniec wyjaśnię czemu jest to ważne. Następnie po wejściu do kabiny sprawdza/ustawia przełączniki w odpowiednie pozycje (predefiniuje zakres użycia systemu uzbrojenia), czyli "ВОЗДУХ - ЗЕМЛЯ" w "ЗЕМЛЯ", "ТОРМОЗ - БЕЗ ТОРМОЗА" w pozycję, która odpowiada rodzajowi bomby, jeszcze jest kilka innych, ale dam temu spokój.
Następnie pilot leci pod wskazany adres, włącza system do pracy, przestawia "pakietowy" (wielopołożeniowy przełącznik) w odpowiednie położenie i sprawdza na IŁS, wskazania, punkt celowniczy powinien ustawić się gdzieś na dole, jak to do bombardowania. Wprowadza w nurkowanie pokrywa punkt celowniczy (zwany "marką") na celu i naciska przycisk "ЗАХВАТ", tym samym uruchamia laser mierzący odległość do celu. Do systemu podawane są informacje o kącie nurkowania, wysokości z radiowysokościomierza, prędkości oraz wspomniana odległość, dodatkowo wprowadzona jest poprawka na wiatr czy ewentualny ślizg.
Naciśnięcie "ЗАХВАТ" następuje w momencie kiedy dokładnie celujemy, czyli to jest tak jakby systemowi powiedzieć "Słuchaj kolego, tu pie... walniemy bombkę". Następnie delikatnym ruchem naciskamy przycisk zrzutu bomb, czekamy jeszcze nieco z nurkowaniem i jeżeli bomba nie zeszła, a wysokość maleje i należy wyprowadzać, to płynnie to robimy, ciągle trzymając przycisk (maks. do 5 stopni nad horyzont). Wylicznik (bo nie komputer) ciągle mając nasze dane (punkt do którego celowaliśmy) i dane o parametrach ciągle wylicza punkt zrzutu. Jeżeli samolot osiągnie go pilot czuje delikatne "tąpnięcie" (bardziej gdzieś w wyobraźni, chyba, że mowa o Su-22 i 2 x 500) a w słuchawkach rozlega się miłe dla ucha wycie, to oznacza, że bomba poszła. Tak bombarduje się na zakresie automatycznym na wyprowadzeniu z nurkowania. Na ręcznym system też wylicza, ale robi to dla siebie, pilot ma zrzucić bombę w ściśle określonych warunkach np. na wysokości 917 metrów, konia z rzędem temu co odczyta to na wysokościomierzu i naciśnie przycisk aby była ta wysokość. Nie da rady, trzeba robić to z wyprzedzeniem.
Z lotu poziomego celowanie też odbywa się w polu widzenia, czyli kąt odchylenia celownika nie większy niż 14 stopni w dół, a system wylicza zwłokę zrzutu tak aby bomba weszła tam gdzie pilot pokazał cel.
Teraz dlaczego nie podwiesza się bomb spoza "pamięci" wylicznika? Proste: nie ma jej balistyki przez co nie może obliczyć tego wszystkiego co napisałem wcześniej. Jak to wygląda w praktyce przekonali się piloci w początkowym okresie eksploatacji MiG-29, kiedy to podwieszano pod niego słynne P-50 (bomby szkolne, hukowo-żużlowe). Włączali na zakres automatyczny i ciepali je w poligon, ale one za cholerę tam nie chciały spadać, wolały pobliski las i straszenie grzybiarzy z pobliskiej Róży (Róże podobnie jak Ruhra, las jak zagłębie - bombardowali zagłębie Ruhry). Postanowili więc rzucać "na rękę" czyli z wyłączonym automatem, celność zdecydowanie wzrosła lecz dalej krąg bombardierski był najbezpieczniejszym miejscem na poligonie.
W obliczu porażki dano sobie spokój z jakimś tam bombardowaniem, przecież tym zajmują się bombole, a nie rasowi myśliwcy, co innego odpalać na dzidę R-27 i strącać wyimaginowane hordy imperialistycznych F-15 czy nawet stojące na straży pokoju Su-27. Czasy się zmieniły, to znaczy już wcześniej się zmieniły, ale w wojsku jeszcze się togo przez kilka lat nie stosowało, ale jak już i w wojsku nastały zmiany w jednej z elitarnych jednostek wymieniła się krew, doskonali (bez szyderstwa) piloci powiedzieli "dość, dalej bawcie się sami" i poszli sobie do cywila, a w jednostce pozostała młodzież i jeden instruktor bez ograniczeń, drugi z ograniczeniami (low G - ze względu na wiek) oraz taki co to mu nic nie można było zarzucić, prócz worka na głowę. Zostaliśmy sami jak te sierotki.
Ten jeden latał, szkolił, drugi mu pomagał, trzeci poszedł w π..u i był spokój, tym sposobem szczęśliwie doszliśmy do szkolenia na poligonie.
Niektórzy mając w pamięci obraz "latających bomb" drżeli na samą myśl o szkoleniu z bombardowania, ich drżenie było tym większe, że sami już dowodzili i ponosili odpowiedzialność za ewentualne zbombardowane wioski. Całe szczęście "inżynieria" też się wymieniła i nie przyszło nikomu głowy czepiać pod samolotem P-50, podwieszano jak instrukcja przykazała OFAB-100. Pierwsza poleciała starszyzna z dowódcą na czele, młodzież z rodowodem bombolskim została na ziemi, przez co mielismy czas na rozkminienie systemu, jak się okazało był on zubożoną wersją tego z Su(per) bombowca, czyli na "automacie" powinien hulać, aż miło. Jednak na przeszkodzie stanęła dyrektywa samca alfa w eskadrze, który biorąc swoją miarą i miarą tych co polecieli przed nami zabronił KATEGORYCZNIE bombardowania na zakresie automatycznym, tylko na "rękę". Według niego i innych, tylko to uchroniło okoliczne wioski przed zagładą, co nie zmienia faktu, że gdyby przenieść je do okręgu o średnicy 100 metrów leżącego na polu roboczym poligonu, zwanym kołem bombardierskim, to byłyby i tak bezpieczne. Ale sukces był - bomby spadały na poligon.
W mojej i jeszcze dwóch głowach nie mieściło się takie podejście, jak można tak marnotrawić bomby?!
Znając zasadę działania byliśmy pewni swojego, mając w na uwadze polecenie dowódcy oraz stawiając na szali swoje kariery postanowiliśmy zrobić TO w automacie, z trójki leciało nas dwóch, moneta wskazała mnie jako tego co będzie miał w d...ie polecenie wodza, dodam, że jeżeli chodzi o tego gostka to nie miałem większych oporów, obligatoryjnie byłem podpadnięty za samą facjatę i styl latania.
Lataliśmy parami, wystartowałem z kolegą C., dolot do poligonu, rozpuszczenie formacji i do dzieła. Kolega C. rzucał pierwszy, jak wspomniałem on miał to zrobić "na rękę", z ciekawością obserwowałem jego manewr, usłyszałem komendę "zrzut!", odliczyłem 8 sekund spadania, 11 sekund zwłoki (zapalnik czasowy) i widzę, że bomba wybucha w środku kręgu. "Zasrany farciarz" - myślę sobie, twardym głosem informuję o zajęciu kursu bojowego, sprawdzenie kabiny - wszystko gra, przełącznik "РУЧ - АВТО" dumnie wzwiedziony w pozycję "АВТО", czyli jestem gotów, "ale będzie jatka" z taką myślą nacisnąłem przycisk bojowy (spust), chwilę odczekałem, poczułem lekkie drgnięcie, a w słuchawce dało się słyszeć miłe buczenie, jeszcze ułamek sekundy utrzymałem warunki, po czym delikatnie, w ciągu około sekundy pociągnąłem do 7G, przeszedłem na wznoszenie i wyprowadziłem samolot z niebezpiecznego rejonu. Te prawie dwadzieścia sekund wlokło się niesamowicie, ciekaw byłem rezultatu, nagle spory pióropusz wybuchu przykrył po raz kolejny krąg. Zadowolony postrzelałem sobie z działka do usypanych z piasku sylwetek B-1B i pomknąłem do domciu.
Po wylądowaniu podszedł do mnie C. i pogratulował rezultatu, na co ja odpowiedziałem, że to jemu należą się gratulacje za wynik osiągnięty z "ręki", uśmiechnął się (lepiej jak się nie śmieje

) i ściszonym głosem powiedział, że nie wytrzymał i pociągnął z automatu.
Nie muszę dodawać, że nasze wyniki były najlepsze, moja bomba spadła ok. 20 metrów z prawej strony, C. - 20 z lewej środka kręgu. Wtajemniczyliśmy kolegów, a wódz i kilku niedowiarków dalej ciepało bomby wszędzie byle nie w krąg. Niedługo później nastały inne czasy i wszyscy mieli obowiązek rzucać bomby jak należy, czyli w automacie. Tak, tak, to był początek XXI wieku, a ciężko było przekonać do "eliktryki", bo przecież w Krużewnikach nie było.