c.d.
W grudniu 1944 wykonaliśmy tylko parę wypadów w rejon północnej Holandii, będący nadal pod kontrolą niemieckich wojsk okupacyjnych.
Zła pogoda prześladowała nas i na Święta Bożego Narodzenia wybrałem się motocyklem, z kpt. pil. Kałużą, do Douai. Byliśmy tam zaproszeni na obiad przyjaciół Kałuży - rodzinę państwa Zielińskich, których przodkowie walczyli w polskiej armii we Francji i tu się osiedlili. Po tylu latach na obczyźnie nadal utrzymywali polskie tradycje i mówili po polsku. Pracowali w kopalniach węgla. Spędziliśmy z nimi święta bardzo przyjemnie i spokojnie.
Nieprzyjaciel, korzystając ze złej pogody, rozpoczął wielką ofensywę na luksemburskim i belgijskim odcinku frontu. Nasze dywizjony były w tym czasie uziemione. Z powodu bardzo złej pogody nie było mowy o lataniu. Tylko sporadycznie w powietrze wzbijały się samoloty rozpoznawcze.
1 stycznia 1945 pogoda poprawiła się i Luftwaffe wysłało kilka swoich dywizjonów samolotów myśliwskich, które wcześnie rano zaatakowały lotniska we Francji, Holandii i Belgii, niszcząc na ziemi wiele samolotów alianckich. Niemcy zaskoczyli załogi śpiące i za to zaniedbanie ktoś musiał odpowiadać. Znaczna liczba samolotów została zniszczona, choć nieprzyjaciel stracił ich jeszcze więcej, a ponadto nie był ich już w stanie zastąpić nowymi. Najlepsi piloci Luftwaffe zginęli w długiej wojnie na dwa fronty, nowych Niemcy nie nadążali szkolić. Straty mieli tak duże, że już do końca wojny nie mogli stawić się do walki w powietrzu.
Od tamtego dnia setki alianckich samolotów bezkarnie bombardowało i niszczyło niemieckie kolumny pancerne, ugrzęzłe w śniegu lub unieruchomione z braku paliwa. Nastąpiła ostatnia ofensywa niemiecka, której celem było przedłużenie wojny do czasu powstania nowych wynalazków, za pomocą których Hitler miał nadzieję zmusić aliantów do zawarcia korzystnego pokoju i wyjść z beznadziejnej sytuacji w jakiej się znalazły Niemcy. Cała niemiecka armia, która starała się rozdzielić aliantów i zdobyć ważny port Antwerpia, została zlikwidowana w południowej Belgii. Pomoc oblężonej reducie Bastogne nadeszła w samą porę w słynnej bitwie w Ardenach znanej w historii jako Battle of the Bulge.
Tylko Ren stał na przeszkodzie do rozpoczęcia wojny na terytorium Niemiec. Po drugiej stronie Renu propaganda niemiecka wzywała ludność do obrony i walki do ostatniej kropli krwi, ale Wermacht miał dosyć tej wojny i całymi oddziałami oddawał się do niewoli. Przekroczenie Renu było czymś w rodzaju drugiej inwazji. W pierwszym dniu zdobyto dwa mosty na Renie. Armia niemiecka nie stawiała dużego oporu, cofała się w głąb Rzeszy pod silnym naciskiem naszych wojsk.
Lataliśmy bez przerwy, niszcząc wszystko, co tylko poruszało się na drogach i torach kolejowych. Wszystko bez wyjątku. Jednego dnia tysiące samolotów alianckich wzięło udział w ostatnim, największym ataku na pozostałe obiekty wojskowe w północnych Niemczech, zmuszajac wroga do złożenia broni.
Kilka dni przed zakończeniem wojny, dowódca 2nd Tactical Air Force, Marshal of the RAF sir Basil Embry w czasie wizyty w naszym 138 Skrzydle udekorował m.in. trzech polskich lotników: płk. pil. Referowskiego, P/O pilota Wacława Banaszuka i S/Ldr nawigatora Juliana Łagowskiego brytyjskim Distinguished Flying Cross. W kwietniu nasz dywizjon był w pełnym stanie. Wykonaliśmy dość dużo lotó operacyjnych, sięgających aż pod Lipsk, Brandenburg, Brunszwik, Magdeburg i Berlin. Wojna miała się ku końcowi.
Ja szczęśliwie ukończyłem trzecią turę 32 lotów operacyjnych. W sumie w 305 dywizjonie wykonałem 93 loty, pominąwszy niezliczone loty wykonane w południowej Anglii w krytycznym okresie, kiedy Luftwaffe panowało w powietrzu. Latałem i jesienią w czasie Bitwy o Anglię bardzo niebezpiecznie było latać w okolicy portów, nad kanałem i Londynem. Niebezpiecznie, lecz pod osłoną własnych myśliwców i artylerii przeciwlotniczej.
8 maja 1945 radiostacja BBC w Londynie podała wiadomość The war in Europe is over (wojna w Europie zakończona).
Nadal co dzień lataliśmy nad Niemcami, lecz pokojowo. Kiedy zostało podpisane zawieszenie przez admirał Doenitza ze strony niemieckiej oraz dowódców wojsk sowieckich, amerykańskich i brytyjskich, zachodni alianci urządzili paradę zwycięstwa w Hamburgu. Lotnictwo do przelotu nad Hamburgiem wysłało w szykach tysiące samolotów ażeby pokazać Niemcom i Związkowi Sowieckiemu siłę jaką alianci dysponują w powietrzu, na wypadek, gdyby Rosjanie próbowali przekroczyć linię demarkacyjną dzielącą Niemcy na dwie strefy: wschodnią i zachodnią.
Nasz dywizjon został przeniesiony na kilka tygodni do Belgii, niedaleko Brukseli, potem do Holandii, koło Bredy i później do zachodniej strefy Niemiec, na lotnisko Wahn, blisko Kolonii. Załogi kanadyjskie odleciały do Kanady, a na ich miejsce otrzymaliśmy załogi polskie ze zlikwidowanego 307 Dywizjonu Myśliwskiego. Dowódca 305 Dywizjonu W/Cdr Grodzicki odszedł na odpoczynek, jego miejsce objął nowo awansowany W/Cdr pilot Referowski. Byliśmy w pełnym stanie bojowym, lataliśmy w szykach po całych Niemczech. Na krótki czas wysłano nas na lotnisko Lubeka nad Bałtykiem, na samej linii demarkacyjnej, lecz z obawy, że przez pomyłkę moglibyśmy ją przekroczyć i rozpocząć w powietrzu III wojnę światową, odesłano nas na wyspę Sylt nad Morzem Północnym.
Tam, na lotnisku Wonderland, przeszliśmy precyzyjne przeszkolenie w bombardowaniu i strzelaniu do ruchomych celów na wodzie. W październiku wróciliśmy z całym dywizjonem do macierzystej stacji Wahn koło Kolonii.
Do tej pory myśleliśmy, że jakimś cudem wrócimy z dywizjonem do Polski, lecz zawiedliśmy się. Z Londynu doszły nas słuchy, że dywizjon będzie rozwiązany w niedalekiej przyszłości. Paru moich kolegów powzięło w tym czasie decyzję o powrocie do kraju. Również mój nawigator, płk Julian Łagowski postanowił wrócić do swojej rodziny, którą odnalazł w Warszawie. Odchodząc przyrzekł, że będzie ze mną korespondował i da mi znać, czy powrót do kraju jest bezpieczny. On wrócić musiał, ponieważ czekała na niego rodzina. Dostał to samo stanowisko na jakim był przed wojną, w randze pułkownika w Dęblinie, jako wykładowca nowoczesnej nawigacji.
W czasie procesu zbrodniarzy hitlerowskich lataliśmy z pocztą pomiędzy Norymbergą a Londynem. W listopadzie 1945 r. przeniesiono nas do Anglii, na lotnisko Faldingworth w Lincolnshire, gdzie w 1946 polskie dywizjony jeden po drugim rozwiązano. Samoloty odprowadzaliśmy do fabryki de Havillanda koło Londynu.
2 stycznia 1947 odprowadziłem ostatni samolot z 305 Dywizjonu do Londynu, gdzie zakończyłem swoją karierę jako pilot. Wraz z innymi polskimi lotnikami, nie mającymi zamiaru wracać do kraju, przeniesiono nas na lotnisko w Kornwalii, gdzie mieliśmy czekać na rozlokowanie. Niektórzy po otrzymaniu wizy emigracyjnej do innych krajów zdemobilizowali się, pozostałych mających zamiar na stałe pozostać w Anglii wysłano na kurs instruktorski Basic English w Delamere koło Chester i po jego ukończeniu przydzielono na dwa letnie etaty do obozów Resettlement Corps (Korpusu Rozmieszczenia).
Ja, F/Lt pilot Dudek i F/O pilot Rysy zostaliśmy wysłani do polskiego obozu Resettlement Blackshaw Moor koło miasta Leek w Staffordshire, gdzie wojsko polskie z Włoch i z niewoli niemieckiej czekało na demobilizację, spędzając czas na szukaniu pracy przed osiedleniem się na stałe w Wielkiej Brytanii.
W tym czasie, w sierpniu 1947, poznałem ładną, młodą dziewczynę Janet Smith. Miała właśnie wakacje po ukończeniu gimnazjum i przed rozpoczęciem studiów na uniwersytecie, na które otrzymała stypendium. W międzyczasie zgodziła się dawać lekcje angielskiego polskim oficerom w obozie. Wolny czas i weekendy spędzaliśmy mile w towarzystwie mojego kolegi z 305 Dywizjonu Stanisława Dudka i jego żony Belgijki. Był to najprzyjemniejszy okres mojego życia.
Zwiedzaliśmy piękne okolice, tzw. Roches, gdzie mieszkał i pracował dziadek Janet. Był zarządcą i opiekunem dzikiej zwierzyny w dużym majątku. Janet znała każdy zakątek w okolicy gdyż część swoich młodych lat spędziła z dziadkiem. Zrezygnowała z uniwersytetu i po ośmiu miesiącach znajomości pobraliśmy się. Ślub odbył się 3 czerwca 1948 w kościele Św. Marii w Leek. Świadkami byli Stanisław Dudekz Kraśnika i koleżanka Janet, Una. Bankiet weselny odbył się w hotelu Red Lyon przy udziale rodziny Janet i moich przyjaciół z lotnictwa. Miodowy miesiąc spędziliśmy w Foye, małym rybackim miasteczku w Kornwalii. Razem ukończyliśmy sześciomiesięczny kurs agronomii w dużym majątku Adbastone w Staffordshire.
Janet była w ciąży. Wróciliśmy do Leek, do domu matki, gdzie urodził się nasz syn, Richard Andrew. Stanisław Dudek z żoną zostali jego chrzestnymi. Janet była wycieńczona. Należał się jej urlop i na polecenie doktora pojechała do Biarritz, nad morze. Ja z jej matką opiekowaliśmy się dzieckiem.
Upłynęły dwa lata. Czas było się zgłosić do macierzystej jednostki, na lotnisko Swanton Morley we wschodniej Anglii, do demobilizacji. Wróciłem do domu już po cywilnemu, szukając stałego zajęcia poprzez Ministerstwo Pracy. Wysłano mnie do osiedla górniczego Staffordshire w Cannok, w środkowej Anglii, na stanowisko Welfare Officer. Praca dobra i przyjemna. Było tam zatrudnionych wielu polskich górników nie znających dobrze angielskiego, byłem więc im pomocny. Po dwóch miesiącach zrezygnowałem, ponieważ trudno było tam znaleźć odpowiednie mieszkanie dla mojej rodziny a na dojazd z Leek było za daleko.
Znalazłem mieszkanie i pracę w fabryce Renauld Foil w Londynie. Była dobrze płatna lecz na nocną zmianę. Po kilku tygodniach porzuciłem tą pracę i wróciłem do Leek. Dobrze zrobiłem, gdyż po znajomości zostałem barmanem w hotelu Three Horse Shoe. Praca była dobrze płatna. Pomału przyzwyczajałem się i polubiłem ją. Mogłem nawiązać kontakty z klientelą a także co nieco zaoszczędzić i myśleć o emigracji do USA i Kanady. Złożyłem podanie o obywatelstwo brytyjskie i otrzymałem je bez żadnych trudności.
13 kwietnia 1951 urodziła nam się córka, Andrea Mary. Richard miał już dwa lata.
Zaplanowaliśmy, że będę pracował trzy lata i wyemigrujemy do Kanady, a za zaoszczędzone pieniadze kupimy małe gospodarstwo lub dom. W połowie stycznia otrzymałem pozwolenie na wyjazd do Kanady.
Wypowiedziałem pracę, kupiłem bilet dla całej rodziny na transatlantyk Princess of France, zapakowałem się i w połowie lutego wypłynęliśmy z portu Liverpool. Statek był duży, piękny i wygodny. Przez pierwsze trzy dni było słonecznie i przyjemnie, lecz w połowie drogi przyłapała nas burza. Dzieci, podobnie jak większość pasażerów, pochorowały się na chorobę morską. Nikt nie mógł wyjść na pokład z powodu silnego wiatru. Dopiero jeden dzień przed zawinięciem do portu morze uspokoiło się i wszyscy doszli do siebie.
Wylądowaliśmy w porcie Saint John w New Brunszwik. Po sprawdzeniu paszportów i pozwolenia wjazdu, skierowano pasażerów w drogę do Toronto. Pojechaliśmy tam czekającym w porcie, bezpośrednim pociągiem. Podróż trwała około 24 godzin. Przyjecha-liśmy do Toronto o dwudziestej. Na stacji nikt nas nie witał. Skierowałem się z zapytaniem o hotel do biura klubu Rotary, do którego należałem w Anglii. Wysłano mnie do Royal York - najdroższego hotelu w Toronto, mieszczącego się naprzeciwko stacji kolejowej. Na szczęście miałem adres mojego kolegi z 305 Dywizjonu. Zadzwoniłem do niego. Zabrał nas do siebie, ugościł i przenocował. Następnego dnia znalazł nam małe, niedrogie mieszkanie, gdzie zatrzymaliśmy się tymczasowo.
Było zimno. 22 lutego odczuliśmy zmianę. Dzieci nabawiły się przeziębienia. Zadzwoniłem do doktora, który przyszedł, zbadał dzieci i przepisał lekarstwa na grypę. Zapytał, czy mamy ubezpieczenie. Nie mieliśmy. Musiałem zapłacić z miejsca 15 dolarów i kupić lekarstwa. O pracę było trudno, gdyż w zimie jest w Kanadzie zawsze duże bezrobocie. Niektóre organizacje dobroczynne organizowały darmowe obiady dla bezrobotnych. Organizacje te pracują do dzisiaj na rzecz bezdomnych, wałęsających się po parkach, ulicach i stacjach kolejki poziemnej.
Janet znalazła tymczasową pracę na nocną zmianę w Bell Company. Ja także otrzymałem pracę dzięki znajomemu, którego znałem z Leek. Od roku pracował w Radio Company of Canada. Zatrudnili mnie jako inspektora kontroli jakości. Musiałem ukończyc wieczorowy kurs radiotechniczny na politechnice Rayerson w Toronto.
Moja teściowa pisała, że smutno jej po naszym odjeździe i że ma zamiar przyjechać do nas i być z dziećmi. Janet odpisała, że się zgadzamy, żeby zamykała dom i przyjeżdżała. Teściowa szybko załatwiła wszystkie formalności i już w maju witaliśmy ja na stacji w Toronto. Janet rzuciła pracę w firmie telefonicznej i zatrudniła się w biurze ubezpieczeń lekarskich. Teraz mogła pracować normalnie w dzień, a matka opiekowała się dziećmi. Musieliśmy zmienić mieszkanie na większe, umeblowane. Na szczęście teściowa znała gościa z Anglii, który miał wolne mieszkanie na piętrze i wynajął nam je za 25 dolarów tygodniowo.
Było nam wygodnie a ponadto mogliśmy korzystać z jego telewizora na dole. On był wdowcem w podeszłym wieku. Lubił nas, a szczególnie dzieci, które rozweselały go na stare lata. Nieźle jak na początek i to dzięki matce Janet. Byłoby nam trudno bez pomocy teściowej, która była dyplomowana pielęgniarką, a to duży atut. Porzuciłem dodatkowe prace, poświęcając swój wolny czas dzieciom. Było blisko do parku i do sklepów po zakupy.
Żyliśmy oszczędnie by uzbierać na dom i meble. Po upływie jednego roku kupiliśmy jednopiętrowy dom i wpłaciliśmy pierwszą ratę - 7000 dolarów. Pozostałe 10 000 pożyczyliśmy na 20 lat spłaty. 17 maja przenieśliśmy się do naszego domu. Z powodu dewaluacji angielskiej waluty straciliśmy 4000 dolarów oszczędności z Anglii. Mieliśmy jednak wystarczającą ilość gotówki na umeblowanie i wyposażenie kuchni oraz różne drobiazgi potrzebne do prowadzenia domu. Nie stać nas było na kupno nowego samochodu. Kupiliśmy auto z drugiej ręki, tak że mogliśmy zwiedzać okolice i jeździć do pracy.
Dzieci zaczęły chodzić do szkoły. Richard z miejsca został przyjęty do harcerstwa, a ja jako przedwojenny harcerz zostałem przyjęty tam jako instruktor. Pomału zaczęliśmy zapędzać się własnym samochodem coraz dalej, spędzając urlopy w USA aż nad Mississippi i Jeziorem Górnym, nad którym byliśmy w ciągu 30 lat co roku przynajmniej przez tydzień. Nie wzbogaciliśmy się, lecz żyliśmy wygodnie. Stać nas było na zakup nowego auta co trzy lata oraz zwiedzenie Kanady i Stanów wzdłuż i wszerz.
Po ukończeniu gimnazjum Richard i Andrea ukończyli uniwersytet w Toronto, zdobywajac Bachelor Arts Degree. Richard, będąc w Waterloo (prowincja Ontario), otrzymał Master Degree w angielskim. Oboje zawarli związki małżeńskie, lecz Andrea po roku rozwiodła się. Richard ożenił się z Włoszką. Urodził im się syn, Aleksander. Richard otrzymał stanowisko na uniwersytecie w Bolzano we Włoszech lecz po roku wrócił z rodziną do Kanady i wkrótce potem rozwiódł się. Do dzisiaj jest samotny, a jego żona Anna po rozwodzie wyszła za mąż za Anglika i z synem wyemigrowali do Szwajcarii. Aleksander co roku spędza wakacje w Kanadzie, a my odwiedzamy go w Szwajcarii. Moja żona porzuciła pracę. Musiała zaopiekować się matka, która przez długi czas była chora i w dziewięćdziesiątym roku życia zmarła.
Ja odwiedziłem parę razy Polskę. Odnalazłem prawie wszystkich z rodziny, którzy jeszcze zostali przy życiu. Niestety, dwóch braci zmarło zanim miałem możliwość ich poznać. Ostatni raz byłem na zjeździe byłych lotników polskich, którzy walczyli na zachodnim froncie. Przed wojną byłem zaręczony i miałem zamiar wrócić do kraju i dotrzymać danego słowa. Zrobiłbym to, lecz stało się inaczej.
W 1941 mój kolega otrzymał od swojej narzeczonej list, który jakimś cudem przeszedł przez ścisłą cenzurę niemiecką. Znała ona przed wojną z widzenia i nazwiska moja narzeczoną Henrykę Skucińską. Nie wiem dlaczego pisząc do niego wyrażała się tak krytycznie o mojej narzeczonej, o tym, że przyjaźniła się z Niemcami i otwarcie z nimi przebywała. List ten czytałem osobiście. Z początku nie wierzyłem lecz plotka zrobiła swoje i zatruła moje nadzieje.
W 1992, kiedy byłem w Toruniu u znajomych - krewnych siostry zakonnicy z ochronki w Chełmie, przy ich pomocy szukaliśmy adresu Henryki, lecz bez wyniku. Przypomniałem sobie jej stary adres. Nic z tego. Zapytaliśmy się sąsiadów. Starsza pani powiedziała mi, że znali się od dziecka i w czasie wojny Henryka stale wspominała, gdzie jest jej Wacio i czy żyje. Powiedziała mi, zaklinając się na Boga, że tamte plotki to nieprawda, że to jest bezczelne kłamstwo.
Przepraszam, że tak długo i post po poście ale inaczej się nie dało

Pozdrawiam i miłej lektóry
