Autor Wątek: Wojenne relacje lotników  (Przeczytany 21893 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Bee

  • *
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #30 dnia: Listopada 03, 2007, 18:28:48 »
Clarence "Bud" Anderson, 357 FG, 27 maj 1944

Ten facet potrafił latać i najwyraźniej nie miał zamiaru ustępować pola. Pomyślałem, że mamy problem. Razem z moim skrzydłowym ścinamy jego łuk: wciąż poza zasięgiem naszych kaemów, jeszcze bardziej zacieśnia zwrot i przelatuje nam przed nosem z prawa na lewo, pod niemożliwym kątem. W pierwszym odruchu chcę wejść mu na ogon, ale lecę za szybko. Rozpędzony Mustang nie może tak po prostu zakręcić w miejscu, a w walce myśliwskiej utrata prędkości to niewybaczalny błąd. Mijam go więc i uciekam w górę.
     Tamten robi zwrot i próbuje zajść nas od tyłu. Mój skrzydłowy jest teraz w opałach. Krzyczę do mikrofonu : Odbijaj i Skara uskakuje w bok. Niemiec rusza za nim a ja za Niemcem. Zanim zbliżył się do mojego skrzydłowego, siedzę mu na ogonie. Pilot Messerschmitta widz mnie, nurkuje i nagle wyciąga w górę ostrym wirażem  w lewo. Wciąż wznosząc się przelatuję obok, podczas gdy on odbija w prawo. Cholera, ależ on lata! Teraz mam go za sobą powoli pnącego się w moją stronę. Jest blisko widzę go wyraźnie: podciąga nos swojej maszyny do strzału. Dociskam drążek do siebie i rwę w górę pod jeszcze bardziej stromym kątem - nie mam wyboru.
     To właśnie ten moment wciąż przewija się jak film przed moimi oczami, nawet po tylu latach. Wznoszę się stromo, dociskając rękojeść drążka sterowego do brzucha, coraz bardziej stromo... Patrzę w dół na tego Me 109 z czarnymi krzyżami, w typowym szarym kamuflażu, jak również przechodzi do pionu, a jego pilot próbuje podnieść nos  swojej maszyny odrobinę wyżej by złapać mnie w celownik. Spoglądając przez ramię widzę lufę 20-milimetrowego działka wystającą z kołpaka śmigła W ,mojej wyobraźni urasta do olbrzymich rozmiarów, jak strzelba na słonia. To działko zaprojektowano do niszczenia bombowców: strzela pociskami długimi jak dłoń, które eksplodując wyrywają wielkie dziury w poszyciu. Ta lufa to najbardziej przerażająca rzecz jaką widziałem w życiu, wówczas i dziś.
     Jednak teraz nie mam czasu na strzach. Dosłownie wiszę na śmigle, lecąc niemal pionowo do góry na awaryjnym doładowaniu silnika. Za chwilę mój Mustang wytraci prędkość, zacznie wibrować na granicy przeciągnięcia, po czym przepadnie na skrzydło i runie w dół. Dociera do mnie myśl, że jeśli przeciągnę pierwszy, już po mnie.
     Patrzę przez ramię w dół i widzę, że tamten też zaczyna się chwiać. Nie zdołał podciągnąć luft swojego działka wystarczająco wysoko. był blisko: czuję się prawie martwy. Nos Messerschmitta zaczyna opadać w momencie, kiedy dochodzę do granicy przeciągnięcia. Tamten przewraca się na skrzydło i spada w dół na sekundę, dwie przedemną.
     Stary, dobry Mustang.
     Ucieka w dół, a ja obracam nos swojego Mustanga i ruszam za nim. Jesteśmy bardzo wysoko, ponad sześć mil nad ziemią i opadamy z olbrzymią prędkością. Niemiec wykorzystując początkową przewagę, wychodzi poza zasięg ognia, ale szybko doganiam go. Nagle wyprowadza swoją maszynę z nurkowania, ostrym zwrotem odbija w lewo i stromą świecą ponownie rwie w górę, jakby chciał sobie zrobić miejsce na odwrót i atak od czoła . Jesteśmy w punkcie wyjścia.
     Działam instynktownie, wszystko dzieje się tak szybko, że nie mam czasu na myślenie. Messerschmitt znowu ucieka w górę i w lewo. Mam tego dość. Tym razem mam go pod trochę lepszym kątem. Stawiam wszystko na jedną kartę. Zamiast minąć go  i dalej się wznosić, rzucam maszynę ostro w lewo, po cięciwie jego łuku. Zdaję sobie sprawę, że jeśli wytracę prędkość i opadnę, prawdopodobnie nie wrócę do domu. Przymykam przepustnicę, opuszczam klapy o 10 stopni i z całej siły cięgnę drążek do siebie. Nos Mustanga powoli zatacza łuk... Mam go! Mój celownik dogania go . Niemiec musi to widzieć. Tym razem to on robi unik i umyka pionowo w górę na pełnej mocy silnika. To jego jedyna opcja. Pędzę za nim dociskając dźwignię przepustnicy do oporu i błyskawicznie skracam dzielący nas dystans. Messerschmitt wisi na śmigle, jeszcze nie pionowo, ale wznosi się bardzo stromo. Jestem tuż za nim. Obaj mamy świadomość - przerobiliśmy to przed niespełna minutą - że to on przeciągnie pierwszy.
     Jest mój. Musi zdawać sobie sprawę, że jest już mój.
     Podnoszę nos Mustanga i łapię go w celownik. Z odległości mniejszej niż 300 jardów posyłam mu bezlitosną serię z moich Browningów. Pociski smugowe mkną w górę i dochodzą celu, rozrywają się u podstawy skrzydła, na kokpicie i silniku, rozbłyskując przy uderzeniu. Omiatam Messerschmitta ogniem tak, jakbym gasił strumieniem wody ognisko, metodycznie od jednego końca do drugiego. Tu nie ma miejsca  na błąd. Messerschmitt dygocze jak otrząsający się z wody pies myśliwski, gubiąc fragmenty poszycia. Zwalnia, niemal zatrzymuje się w miejscu, jakby zaparkowany na niebie. Śmigło kręci się bezwładnie, silnik zaczyn obficie dymić.
     Z rozpędu równam się z nim skrzydło w skrzydło. Przymykam przepustnicę : zwisam tuż za końcówką jego prawego skrzydła. Zabiłem go? Niebardzo chcę jeszcze raz walczyć z tym człowiekiem. Chociaż coś mi mówi, że im mniej o nim wiem tym lepiej dla mnie, nie mogę się powstrzymać, by nie zajrzeć do kokpitu Messerschmitta. Wnętrze jest wypełnione dymem, nic poza tym nie widać. Jeszcze kilka stóp w górę...
     Nagle Messerschmitt przepada na skrzydło; lewe idzie w dół; prawe w górę. Błyska niebieskawym brzuchem, widzę komory podwozia, chłodnice pod skrzydłami, ślady po oleju, czarne krzyże. Jestem tak blisko, że mogę rozróżnić poszczególne nity. Nagle znika mi z oczu, nosem w dół spada jak kamień w stronę ziemi, ciągnąc za sobą strugę rozpylonego  glikolu i dymu tak gęstego, że musi to być płonący olej.

damos

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #31 dnia: Listopada 03, 2007, 20:13:24 »
Bee... doskonałe ! Równie fascynujące, co przerażające... dobre tłumaczenie. Skąd to jest ? To jakaś większa publikacja ?

Schmeisser

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #32 dnia: Listopada 04, 2007, 12:48:08 »
Ten urywek był cytowany w jakiejś ksiązce o walce powietrznej ,,, myślę ze dałbym radę ustalić w jakiej jeśli autor postu nie wie

Offline Bee

  • *
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #33 dnia: Listopada 04, 2007, 16:47:35 »
Ten fragment pochodzi z artykułu Tomasza Szlagora pod, jakże oryginalnym tytułem, "Col. Clarence E. "Bud" Anderson", zamieszczonym w wydawanym przez Kagero magazynie Aero, nr 1/2007, poświęcony temu właśnie pilotowi. Jest to opis drugowojennej kariery bojowej Andersona, uzupełniony fragmentami jego wspomnień. Inne relacje tego lotnika można znaleźć w cyklu artykułów tegoż autora zamieszczonych w Militariach XX wieku, poświęconych P-51, oraz w jego książce "P-51 B/C. Mustangi nad III Rzeszą", również wydanej nakładem Kagero. Nie robią już tak masakrycznego wrażenia jak relacja zamieszczona w moim poście, ale są naprawdę dobre.
Są to tłumaczenia z autobiografii Andersona, napisanej wespół z Josephem Hamelinem pt. "To FLy and Fight - Memoris of Triple Ace", New York 2003. Cena wynosi 40$, więc obędę się pewnie smakiem. Może kiedyś ktoś to wyda w Polsce. Jak kogoś interesuje to daje link do strony Andersona.
http://www.cebudanderson.com/
« Ostatnia zmiana: Listopada 04, 2007, 16:56:13 wysłana przez Bee »

szyhal55

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #34 dnia: Listopada 04, 2007, 17:20:36 »
Ta walka Andersona zostala zostala zrekonstruowana przez History Channel w serii "Dogfights" jak ktos nie widzial to tu znajdzie http://www.youtube.com/watch?v=Lt8G3vxLmKE

Offline rutkov

  • KG200
  • *
  • Versuchskommando
    • KG200
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #35 dnia: Listopada 04, 2007, 18:00:19 »
Udało się ustalić kto był ofiarą?
miłośnik 110-tki    •    I/KG200_Doktor  ♥1972-†2006   •   Czekamy Ciebie czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci. Byś nam, kraj przed tym rozdarłszy na ćwierci, była zbawieniem, witanym z odrazą.    •   Han Pasado!    •    GDY WIEJE WIATR HISTORII, LUDZIOM JAK PIĘKNYM PTAKOM ROSNĄ SKRZYDŁA, NATOMIAST TRZĘSĄ SIĘ PORTKI PĘTAKOM

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #36 dnia: Grudnia 18, 2009, 14:53:19 »
Relacja Wacława Banaszuka z jego doświadczeń w II wojnie światowej

      W pierwszym dniu II wojny światowej, 1 września 1939 zostałem przydzielony do 42 Eskadry Rozpoznawczej wyposażonej w samoloty produkcji polskiej PZL.23 Karaś. Zadaniem eskadry była współpraca z Armią Pomorze. Z rana sześć Karasi wystartowało z zamglonego lotniska w Toruniu w samą porę, tuż przed pierwszym nalotem nieprzyjacielskich bombowców, unikające zniszczenia. Trzy samoloty rozpoznawcze P23 zostały pod komendą por. obs. Starowicza dobrze zamaskowane w lesie na skraju lotniska, czekając w pogotowiu na rozkaz do lotu.
      Straty personelu lotniska toruńskiego były duże. Ucierpieli szczególnie rezerwiści, meldujący się do służby na czas wojny. Hangary i budynki koszarowe zostały zniszczone, a pole wzlotów było poorane lejami od bomb.
      Cały dzień czekaliśmy przy samolotach głodni, ale gotowi na rozkaz do startu. Wreszcie koło godziny siedemnastej por. obs. Starowicz doręczył nam w pośpiechu plan zadania, przez otwarte okno samolotu. Sam już nie zdążył wsiąść do samolotu i skoczył do okopu. Dwa nasze samoloty, z pracującymi silnikami, były gotowe do startu. Z powodu warkotu silników nie słyszeliśmy alarmu syreny. Nie było innego wyjścia jak na pełnym gazie ruszyć przed siebie. Bomby rozrywały się wokoło. Cudem poderwałem się w powietrze. Niestety, drugi samolot, który startował ze mną, nie miał szczęścia i skraksował w lesie na skraju lotniska. Do dziś nie wiem, co się stało z załogą.
      Po starcie przekonałem się, że mój samolot jest w niezłym stanie, lecz obserwator jest lekko ranny odłamkiem bomby. Zawiadomił mnie jednak, że dobrze się czuje i może kontynuować rozpoczęty lot, którego zadaniem była obserwacja drogi Piła-Nakło. Mieliśmy latać na małej wysokości, unikając nieprzyjacielskich myśliwców, operujących z Piły.
      Trasę przekraczałem zygzakiem. Przelatując nad główna drogą słyszeliśmy metalowy dźwięk, pochodzący od pocisków uderzających w metalowy kadłub naszego samolotu. Jak okiem sięgnąć droga była niczym długi wąż, czołgający się naprzód. Poruszały się nią czołgi, ciężarówki z piechotą i zmotoryzowana artyleria.
      Szczęśliwie wróciliśmy z wyprawy, lądując na polowym lotnisku Zduny koło Włocławka. Lądowałem już po ciemku, przy światłach kilku lamp naftowych. Na dobiegu wpadłem w bruzdę, stawiając samolot na nosie. Nic specjalnego się nie stało, choć samolot został uszkodzony.
      2 września cała eskadra brała udział w operacjach bojowych. Ja miałem dzień wolny, bo mój samolot był w naprawie.
      3 września samolot był już gotowy do lotu. Wystartowałem o 17:30 z zadaniem obserwacji trasy pomiędzy Nakłem i Piłą oraz odnalezienia zgrupowania czołgów niemieckiej dywizji pancernej w okolicy Nakła. Odnalazłem ją ukrytą w ogrodzie (zdaje mi się owocowym) na nocny odpoczynek, w okolicy miejscowości Sadki. Lecąc dalej wzdłuż głównej drogi, pełnej różnego rodzaju środków transportu, zagapiłem się i poleciałem za daleko. Gdy zobaczyłem na horyzoncie lotnisko w Pile, zwiększyłem szybkość i zawróciłem, biorąc kurs na wschód.
      W tym momencie mój strzelec pokładowy Więckowski rozpoczął strzelanie w kierunku nieprzyjacielskiego samolotu, który pikował w naszym kierunku. Po nieskutecznym ataku Niemiec ocenił, że byliśmy za nisko, w dolinie między drzewami i odleciał w kierunku Piły. Kosiakiem dolecieliśmy do Wisły i po zorientowaniu się w położeniu naszego lotniska, wzbiłem się na 300 m, lecąc w jego kierunku.
      Nagle zostałem niespodziewanie zaatakowany przez polskiego myśliwca, który pomyłkowo wziął naszego Karasia za niemieckiego Ju 87. Atak ten wykonano niespodziewanie z dołu, o zmroku. Pociski przeszły mi pomiędzy nogami, niszcząc przyrządy pokładowe. Gdy silnik stanął w płomieniach, głośno krzyknąłem do załogi, by skakać. Obserwator wyskoczył, zaś ranny strzelec nie mógł opuścić samolotu. Nie mając innej możliwości, lądowałem przed siebie na grząskim ściernisku. Samolot zarył się w ziemię, ja wyleciałem z niego jak z procy. Doznałem małych - na szczęście - obrażeń lewej stopy i głowy. Chłopcom, którzy pracowali przy stogu zboża, pomogłem wyciągnąc strzelca z palącego się samolotu. Sanitarka odwiozła obserwatora i strzelca do szpitala, gdzie niestety obaj zmarli, o czym dowiedziałem się dopiero po wojnie z książki o zaginionych lotnikach. Pochowani są na cmentarzu we Włocławku. Naszym niefortunnym pogromcą był porucznik pilot Marian Pisarek. Kiedy po wylądowaniu koledzy pchali się do niego, chcąc winszować mu zwycięstwa, zameldował im ze łzami w oczach, że zestrzelił Karasia z 42 Eskadry.
      Po zdaniu raportu o sytuacji na froncie gorzko myślałem o losie, jaki czeka mnie w przyszłości. Sytuacja na froncie wyglądała dla nas krytycznie. Obawiałem się, że dosięgnie mnie niewola, gdyż armia niemiecka posuwała się szybko na pomorskim odcinku frontu i Bydgoszcz była już zagrożona.
      Dowódcą naszej eskadry w tym czasie był kpt. obs. Valtera, który był w niej najstarszy rangą. Moim zdaniem pilot nadawałby się lepiej na komendanta. Ja po raz drugi uszedłem z życiem, ale straciłem załogę. Pozostałem w eskadrze jako zapasowy pilot do czasu otrzymania nowej załogi i samolotu. Tymczasowo latałem na szkolnym RWD-10. Moi koledzy zaś narażali się w lotach bojowych. W międzyczasie Luftwaffe wykryła nasze lotnisko, zmuszając nas do odlotu na nowe polowe lądowisko w majątku Folbork.
      9 września moja eskadra została rozwiązana rozkazem Naczelnego Dowódcy Lotnictwa Polskiego. Obsługa naziemna, która ruszyła ze sprzętem w drogę do Butlerowa koło Brześcia nad Bugiem, nie dojechała nawet do Warszawy. Cały jej transport został zniszczony podczas bombardowania. Były duże straty personelu, eskadra przestała istnieć. Samoloty odleciały do Butlerowa, gdzie miały zasilić inne eskadry. Ja dostałem rozkaz czekania w Folborku na RWD-10, który po naprawie miałem przebazować na lotnisko Okęcie w Warszawie i tam zostawić go, a następnie zgłosić się do Butlerowa.
      10 września wieczorem wystartowałem z depeszą, celem doręczenia jej komendzie miasta Warszawy. Nie wiedziałem, że dzień wcześniej niemiecka dywizja pancerna zajęła Okęcie i po krwawej bitwie o Mokotów została wyparta przez oddziały obrony stolicy, pozostawiając lotnisko zniszczone. Lądowałem pomiędzy lejami od bomb. Samolot zostawiłem w miejscu, gdzie skończyłem dobieg, z powodu niemożliwości poruszania się na pooranym lejami lotnisku. Dotarłem pieszo do zbombardowanych i opuszczonych hangarów, gdzie znalazłem motocykl w dobrym stanie. Na nim dojechałem z mechanikiem do naszej linii obronnej przy głównej bramie lotniska. Patrol nie był pewien czy nie jesteśmy szpiegami z piątej kolumny. Byliśmy ubrani w kombinezony i lotnicze kominiarki na głowie, przy boku miałem rewolwer.
      Pod strażą odwieziono nas łazikiem do głównej komendy miasta, gdzie doręczyłem depeszę byłemu dowódcy 4 Pułku Lotniczego w Toruniu pułkownikowi pilotowi Stachoniowi, który był na etacie w komendzie miasta. Zakwaterowano nas na noc w YMCA.
      11 września rano, po zgłoszeniu się na komendzie, dostałem rozkaz jak najszybszego dostania się do Rumunii, gdzie mieliśmy otrzymać angielskie samoloty. Dołączyłem do grupy pilotów i w ciężarówce z prowiantem i beczką benzyny na drogę ruszyliśmy przez most Kierbedzia w kierunku Pragi i Siedlec. Mieliśmy trudności z wydostaniem się z Warszawy, bo bomby sypały się na mosty na Wiśle. Ruch na drogach był okropny i powolny. Ewakuował się rząd polski ze stolicy na wschód, pełno było uciekinierów z zachodniej Polski. Siedlce zastaliśmy zbombardowane i nadal w płomieniach. Wszędzie były okropne zniszczenie i straszny bałagan.
      12 września ruszyliśmy podrzędnymi drogami, kierując się przez Lubartów do Lublina. Po drodze napotkaliśmy kolumnę artylerii konnej na postoju w lasach pod Stoczkiem, która przepuściła nas naprzód, po zameldowaniu się z rozkazem ze sztabu, że jak najszybciej mamy się dostać do Rumunii. Ponieważ na głównych drogach były częste bombardowania i ostrzeliwanie wszystkiego, postanowiliśmy poruszać się nocą i odpoczywać w dzień. Luftwaffe bezkarnie bombardowała i ostrzeliwała bezbronną cywilną ludność, ewakuującą się z zachodu do bezpieczniejszych stron na wschodzie. Coraz trudniej było się poruszać pomiędzy pojazdami różnego rodzaju, jak cywilne samochody, transporty wojskowe, pojazdy konne czy ludność na rowerach i idąca pieszo. Luftwaffe używała nowej broni do wzniecania popłochu w czasie bombardowania; były nią syreny, które z hałaśliwym wyciem wzbudzały panikę na drogach. Gdy tylko pokazał się jakikolwiek samolot na horyzoncie, bez różnicy własny czy nieprzyjaciel, ludzie kryli się w przydrożnych rowach i na polach.
      Ruszyliśmy w kierunku Lubartowa i dalej na Lublin, ponieważ doszły nas słuchy, że mosty na Bugu zostały zniszczone. Lublin, podobnie jak inne większe miasta, zastaliśmy w gruzach. W samym mieście napotkaliśmy duże zgrupowanie Wojska Polskiego, mające na celu powstrzymanie przeprawy wojsk niemieckich przez Wisłę w okolicy Puław i Kazimierza.
      13 września zatrzymaliśmy się w Chełmie. Było to znane mi, prawie rodzinne miasto z dużym garnizonem 7 Pułku Piechoty Legionów, 2 Pułkiem Artylerii Ciężkiej i dużym szpitalem wojskowym. Obiekty te, choć bombardowane, były nadal czynne. Stacja kolejowa także przeżyła parę nalotów.
      Przekroczyliśmy Bug przez most, zmontowany przez naszych saperów. Minęliśmy Kowel i bez trudności dostaliśmy się do Równego. Szofer znał dobrze te strony, bo pochodził ze wschodniej Polski. Blisko granicy z ZSRR ruch na drogach był dużo mniejszy, aż do Dubna. Nocą najechaliśmy na minę zastawioną przez Ukraińców. Na szczęście uszkodzenie było znikome: rozdarta opona. Szofer zamontował oponę zapasową i ruszyliśmy w drogę, nie tracąc wiele czasu. Uzbrojeni byliśmy tylko w rewolwery. Na szczęście nikt nam więcej nie zagrażał w drodze, mimo że ludność ukraińska była wrogo ustosunkowana do narodu polskiego.
      Jadąc na południe dotarliśmy do Tarnopola. Teraz czekał nas najtrudniejszy odcinek, bo nie ma stąd prostej drogi do Kołomyi i dalej do granicy z Rumunią. Szosy były tu w bardzo złym stanie. W dodatku zbłądziliśmy. Uciekinier z walizka na plecach, nauczyciel z pobliskiej wioski zawiadomił nas, że sytuacja jest krytyczna. Słyszał przez radio, że rząd polski jest już w drodze do granicy rumuńskiej. Ponieważ znał dobrze okolice, zabraliśmy go z sobą.
      17 września ten nasz przewodnik dowiedział się od Ukraińców, że sowieckie wojska przekroczyły polską granicę tego dnia rano i są już niedaleko stąd. Z pośpiechem ruszyliśmy w drogę, w kierunku na południe, do Kołomyi. Wkrótce tego samego dnia czołówka kolumny sowieckiej zatrzymała nas w małej wiosce. Kazali nam czekać na uboczu. Rosyjski oficer mówił po polsku. W międzyczasie przewodnik nasz dowiedział się od lokalnych mieszkańców, że od pobliskiego skrzyżowania prowadzi droga polna do następnej wioski, skąd też przez bród można się łatwo dostać na drugą stronę rzeczki. Dowiedział się także, że sanitarka z czerwonym krzyżem przyjechała z małego nadgranicznego miasteczka i jej kierowca pytał się o najkrótszą drogę do Kołomyi. Skierowany na tę polną drogę pojechał i nie wrócił. Nie tracąc czasu ruszyliśmy i tego samego dnia przed zachodem słońca dojechaliśmy do Kołomyi. Tej samej nocy przed świtem osiągnęliśmy Kuty na granicy rumuńskiej. Po jej przekroczeniu 18 września rano zostaliśmy rozbrojeni. Dostanie się do granicy zawdzięczam motocykliście, który zabrał mnie ze sobą do Kut, gdy mój transport zostawił mnie w Kołomyi. Odnalazłem swoich kolegów, z którymi wyjechałem z Warszawy. Ruszyliśmy do obozu specjalnie przeznaczonego dla lotników w Tulcea w Mołdawii, położonej w delcie Dunaju nad Morzem Czarnym.
      Były to smutne chwile. Opuszczaliśmy kraj, nie wiedząc kiedy będziemy mieć szansę nadal walczyć z wrogiem w tworzącej się armii polskiej we Francji pod dowództwem generała Władysława Sikorskiego, a tym samym przyczynić się do wyzwolenia w przyszłości kraju, walcząc wraz z aliantami.
      Położenie obozu blisko granicy sowieckiej było niebezpieczne dla wojska polskiego. Ponadto mokry i bagnisty teren był fatalny pod względem zdrowotnym, gdyż zagrażała nam malaria.
      Po dwóch tygodniach wysłano nas na południe, blisko granicy bułgarskiej, do obozu położonego tuż nad Dunajem, koło prowincjonalnego miasta Celafat. Zakwaterowani w starych, opuszczonych wojskowych koszarach, otrzymaliśmy koce, wiązki słomy, sztućce, stoły i drewniane ławki. To wszystko. Resztę musieliśmy kupić sobie w kantynie. Oficerów przeniesiono do innego obozu. Paru z nich zostawiono w obozie dla utrzymania dyscypliny.
      Nie narzekaliśmy, bo było nieźle: wyżywienie dość dobre, identyczne jak rumuńskie racje wojskowe. Można było dostać przepustkę do miasta na zakupy. Rumuni nie mogli się doliczyć, ilu nas było w obozie. Podawano liczbę w przybliżeniu, zależnie od tego, jaka była dogodna dla nas w razie ucieczki. Nasza obozowa organizacji była pod kontrolą polskiego wywiadu, zwanego dwójką.
      Już w październiku zorganizowano pierwszą grupę pilotów gotowych do ucieczki na większą skalę. Zebrano dwudziestu pilotów z tłumaczem i przewodnikiem. Niektórzy byli uzbrojeni w rewolwery, zachowane jeszcze z Polski, nie oddane na granicy rumuńskiej. Ubrani w mundury zebraliśmy się wieczorem poza obozem, nad Dunajem. Z moich bliskich kolegów w tej grupie byli: kaprale piloci Janek Budziński, Konstanty Soroko, Stanisław Duszyński, Józef Kwieciński i Stanisław Wieprzkowicz - koledzy z 4 Pułku Lotniczego w Toruniu.
      Ruszyliśmy półbiegiem w odstępach dogodnych do porozumienia się w razie potrzeby, chcąc dostać się do Turnu Ceverin przed świtem, skąd łódź rybacka miała przerzucić nas na drugą stronę Dunaju, do Jugosławii. Omijając osiedla i posterunki graniczne dotarliśmy przed świtem bez wielkich trudności do umówionego punktu, gdzie schowaliśmy się w środku stojącej na polu, nie zebranej kukurydzy.
      Pomiędzy nami i zaroślami przybrzeżnego Dunaju, gdzie powinna czekać łódź rybacka, znajdowała się duża luka, którą mieliśmy pokonać szybko bez dostrzeżenia nas z posterunku, znajdującego się w odległości może trzystu metrów. Najrozsądniej było biec do łodzi w pojedynkę. Kiedy wybiegaliśmy nad jezioro, przed posterunkiem zrobił się niesamowity ruch. Straży granicznej wydawało się coś nie w porządku. Wtedy wszyscy razem ruszyliśmy biegiem w stronę zarośli i łodzi, nie wiedząc o tym, że jej nie było na miejscu. Żandarmeria, widząc nas biegnących przez jezioro, oddała parę salw z karabinów maszynowych. Dwóch naszych zostało w jeziorze, część dobiegła do brzegu, trzech skoczyło do Dunaju, starając wydostać się z pułapki, reszta rozproszyła się w przybrzeżnych zaroślach. Pozbyliśmy się rewolwerów i ukryci czekaliśmy w krzakach. Byliśmy otoczeni przez żandarmerię, która rozpoczęła łapankę z pomocą psów. Wyłapali nas prawie wszystkich, odprowadzili na posterunek, starając dowiedzieć się ile osób było w grupie. Nie rozumieliśmy ich, lecz poprzez podwójne tłumaczenie na niemiecki i francuski jakoś dogadaliśmy się.
      Podchorąży pilot Szeliński, płynąc pod gradem kul, wrócił do obozu i zawiadomił organizatorów o fiasku operacji. Janek Budziński z Grudziądza i Konstanty Soroko dostali się do Jugosławii. Tłumacza i przewodnika żandarmeria zabrała do Turnu Ceverin, gdzie ich zwolniono jako cywilnych repatriantów z Polski.
      Odwieziono nas z powrotem do obozu i zatrzymano w areszcie do przesłuchania. Po paru dniach otrzymaliśmy wiadomość, że będziemy przebazowani do obozu karnego gdzieś w środkowej Rumunii. Tej samej nocy uciekliśmy z aresztu i dołączyliśmy do kolegów w obozie. Rumunii poszukiwali nas wszędzie na zewnątrz, nie spodziewając się, że jesteśmy pod ich nosem. Nie wszystko poszło na marne, bo dzięki tej próbie ucieczki dowiedzieliśmy się, że są między nami w obozie szpiedzy. Od tej pory ucieczki organizowaliśmy w pojedynkę lub we dwójkę.
      W końcu października nadeszła kolejka mojej drugiej ucieczki. Samotnie, po cywilnemu pojechałem pociągiem z Calafatu do Craiovej, gdzie zameldowałem się na policji. Komendant był przekupiony, zaopiekował się mną, dał nocleg w więzieniu. Rano wystawił dwa bilety kolejowe do Bukaresztu i pod eskortą straży wysłał mnie tam jako więźnia. Policjant miał wysiąść jeden przystanek przed Bukaresztem, zamówić taksówkę, którą miałem dojechać pod podany na kartce adres. W połowie drogi mój towarzysz kupił bułki z szynką i butelkę wina (oczywiście za moje pieniądze). Upewnił mnie na migi, żebym się nie martwił. Powiedział, że wysiądzie z pociągu i wkrótce potem będę na wolności.
      Na przedmieściu Bukaresztu pociąg zatrzymał się na chwilę. Wysiedliśmy. Wkrótce taksówka dowiozła mnie do małego hotelu w dzielnicy Krucza de Piata. Właścicielką hotelu była osoba polskiego pochodzenia. Wielu naszych kolegów zatrzymywało się u niej w drodze do Francji. Wcześnie rano dojechałem taksówką do konsulatu polskiego w Bukareszcie. Po zarejestrowaniu zakwaterowano mnie w hotelu, opłaconym przez konsulat, zapewniając pełne utrzymanie. Agent ostrzegł mnie, że mam się mieć na baczności, nie oddalać się za daleko bo policja i gestapo wyłapują wojskowych uciekinierów i odstawiają z powrotem do obozów. W biurze konsulatu zażądano zrobienie trzech kopii fotografii, aby mieć je przygotowane do paszportu.
      W hotelu przebywałem z nieznanym mi, młodszym wiekiem mechanikiem z lotnictwa, Tadeuszem Krajewskim. On także czekał na paszport. Zaprzyjaźniłem się z nim i postanowiliśmy razem udać się w drogę do Francji. W wolnych chwilach zwiedzaliśmy piękne miasto i jego zabytki historyczne, pisaliśmy zaległe listy do Polski. Nie znając swojej rodziny, pisałem do swojej narzeczonej w Toruniu. Agent wkrótce dostarczył nam paszporty i bilety kolejowe do portu Konstanca nad Morzem Czarnym.
      Według paszportu byłem studentem portugalskim, wracającym z letnich wakacji w Polsce, gdzie zastała mnie wojna przed powrotem do Lizbony. W Konstancy czekałem parę dni na statek Transylwania, wracający z Syrii. Był to statek nieduży, ale luksusowy, specjalnie przeznaczony dla turystów. Wyżywienie doskonałe, wina pod dostatkiem, zabawy każdego wieczoru.
      Odbiliśmy od brzegu wcześnie z rana. Po paru godzinach wpłynęliśmy w cieśninę Bosfor. Po prawej mieliśmy Stambuł ze słynną katedrą Świętej Zofii, po lewej - azjatycki brzeg Turcji. Wkrótce płynęliśmy przez bardzo ruchliwe, choć małe Morze Marmara. Większość czasu spędzaliśmy na pokładzie, zażywając świeżego powietrza i opalając się przy ładnej pogodzie. W nocy wpłynęliśmy w cieśninę Dardanele, gdzie podczas I wojny światowej Wielka Brytania poniosła porażkę, próbując wyeliminować Turcję jako sprzymierzeńca Niemiec i Austrii. Mijaliśmy wyspy i małe wysepki. Na niektórych statek zatrzymywał się na krótko, zabierając pasażerów i pocztę. Pogoda nadal nam sprzyjała, morze było spokojne. Zachwycaliśmy się płynącymi z nami delfinami. Trzeciego dnia minęliśmy Cypr i parę godzin później dopłynęliśmy do Bejrutu. Piękna i przyjemna podróż dobiegła końca. Szkoda, że była tak krótka.
      Przy sprawdzaniu naszych dokumentów francuska żandarmeria odseparowała polskich i czechosłowackich ochotników. Zakwaterowano nas w koszarach wojskowych, gdzie było już wielu naszych kolegów. Wygód tu nie było: duże sale z łóżkami i ławkami oraz pluskwy, nie dające spokoju w dzień i w nocy. Całe szczęście, że będąc blisko morza większość czasu spędziliśmy na plaży. Bejrut był wtedy brudnym miastem pełnym sklepów i straganów, okropnie hałaśliwym. Każdy Arab na ulicach miał coś do sprzedania lub wymieniał walutę.

C.D.N.

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #37 dnia: Grudnia 18, 2009, 14:55:47 »
c.d.
      Czekaliśmy na transport do Francji. Lada dzień miał zawinąć francuski statek z kolorowym wojskiem z Senegalu i zabrać nas do Marsylii. Widzieliśmy z plaży jak duży statek transportowy Champolin zawinął do portu. Wojsko kolonialne stało już w szeregach na pokładzie, gotowe do jego opuszczenia. Statek zbudowano specjalnie do transportu wojsk kolonialnych z francuskich posiadłości w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Płynęliśmy wzdłuż wybrzeża Palestyny i Egiptu, gdzie statek zacumował na parę godzin w Aleksandrii, zabierając stamtąd sporo pasażerów wojskowych do Francji. Wpłynąwszy na morze statek przyjął kierunek północno zachodni, na Włochy, które nie były jeszcze w tym czasie w stanie wojny z aliantami. Kabiny statku były bardzo niewygodne, ciasne, a posiłki typowo wojskowe. Każdy z nas był mokry od potu z powodu wilgotności i wysokiej temperatury. Spanie w nocy było nie możliwe, mimo otwartych okien.
      Statek zmienia kurs: przez Cieśninę Mesyńską płyniemy ku Sycylii. Po lewej stronie tuż nad brzegiem widzimy majestatyczny wulkan Etna, po prawej Calabrię. Płyniemy trzymając odpowiedni dystans od włoskiego brzegu w kierunku cieśniny Bonifacio. Wkrótce brzeg włoski zaginął na horyzoncie. Jeszcze nie widać brzegów Korsyki i Sardynii. Zapowiedziano przez megafony wiadomość o nadchodzącej burzy, pozamykano szczelnie okna. Wkrótce morze się rozszalało, lunął ulewny deszcz połączony z silnym huraganem, piorunami jeden za drugim. Na statku zgasły światła, bo uszkodził się generator. Światła bezpieczeństwa paliły się tylko przy wyjściach i wzdłuż schodów. W dolnych kabinach pokazała się woda, więc marynarze używają pomp ręcznych. Jest smród i duchota. Wielu choruje na chorobę morską. Na szczęście przed wpłynięciem do cieśniny Bonifacio (bardzo wąskiej i niebezpiecznej dla żeglugi) burza przeszła i morze uspokoiło się. Porządkowanie statku zabrało sporo czasu. W ciągu dnia doprowadzono go do normalnego, pokazowego stanu.
      Płyniemy już pod osłoną okrętów wojennych Francji, więc nie ma obawy o spotkanie niemieckich łodzi podwodnych, które grasowały na Morzu Śródziemnym. Kapitan ogłasza, że za godzinę osiągniemy Marsylię. Jeśli dobrze pamiętam w porcie nielegalne paszporty skonfiskowano, zaś właściciele paszportów legalnych mogli je zatrzymać jako prywatną własność.
      Lotnicy narodowości polskiej zostali skierowani do pociągu, którym odjechali do Lyonu - głównej bazy formującego się lotnictwa polskiego we Francji. Tam spotkałem wielu moich kolegów z Torunia, m.in.: kpr. pil. K. Sorokę, E. Hajdukiewicza i kpr. pil. J. Budzińskiego. Przybyło nas tam tak wielu, że brakowało miejsc noclegowych. Niektórzy z braku łóżek musieli spać na podłodze. Za to wyżywienie było wyśmienite, wina pod dostatkiem. Mieliśmy dużo wolnego czasu, a do nieodległego Lyonu można było dojechać pociągiem lub autobusem. Piękne historyczne miasto miało sporo zabytków godnych obejrzenia. Rząd polski w Paryżu prowadził rozmowy z aliantami w sprawie organizowania lotnictwa polskiego na zachodnim froncie. Zapadła decyzja, że lotnictwo myśliwskie zostanie zorganizowane we Francji, a bombowe w Anglii.
      Jako pilot z eskadry bombowej zostałem wraz z E. Hajdukiewiczem, moim przyjacielem z Białegostoku, wysłany na lotnisko le Bourget koło Paryża, gdzie grupa lotników czekała na transport do Anglii. Stamtąd łatwo można było dostać się metrem do Paryża, gdzie zwiedziliśmy liczne zabytki. Czas w tej cudownej metropolii spędziliśmy bardzo przyjemnie. Szkoda, że byliśmy tam zbyt krótko.
      Stąd pojechaliśmy pociągiem do Cherbourga, gdzie znaleźliśmy się pod komenda kapitana statku brytyjskiego.
Przez Kanał La Manche dopłynęliśmy do dużego portu Southampton. Podróż była krótka i szybka. Autobusy czekały w porcie i tego samego dnia dotarliśmy do punktu zbornego personelu lotnictwa polskiego w Eastchurch, położonym w hrabstwie Kent na wschód od Londynu nad Morzem Północnym.
      Każdy z nas po kąpieli przeszedł kompletne, szczegółowe badania lekarskie, otrzymał umundurowanie RAF i książkę wypłat. Wkrótce złożyliśmy przysięgę jako ochotnicy do służby w Royal Air Force.
      Zakwaterowano nas w barakach. Personel latający miał osobne łóżka i pościel przygotowaną czysto i schludnie. Anglików uważam za ekspertów w organizacji. Pokazali nam to już wtedy, gdy znaleźliśmy się na brytyjskim okręcie.
      Wkrótce rozpoczęto naukę języka angielskiego i zapoznawanie się z regulaminem służby w lotnictwie brytyjskim. Organizowano też wycieczki do Londynu i historycznych miast w hrabstwie Kent. Zwiedziliśmy Dover i Brighton oraz Centrum Kościoła Anglikańskiego w Katedrze Canterbury.
      Z początkiem maja 1940 Hitler rozpoczął ofensywę na całym froncie zachodnim. Zaatakował państwa neutralne Belgię i Holandię, zaś po paru tygodniach doprowadził do kapitulacji Francję. Armia brytyjska po ciężkich walkach wycofała się pod Dunkierkę i stąd została ewakuowana do Anglii.
      W tym czasie RAF ewakuował nas w bezpieczniejsze miejsce na północny-zachód, nad Morze Irlandzkie, do turystycznego miasta Blackpool. Zostaliśmy zakwaterowani w prywatnych pensjonatach, pustych w związku z wojną. Kilkunastu polskich pilotów myśliwskich wysłano na przeszkolenie na samolotach angielskich. W krótkim czasie zasilili oni eskadry angielskie, celem wzięcia udziału w walkach powietrznych nad kanałem w południowej Anglii. Paru moich kolegów, jak: Sgt Duszyński, Sgt Gmur, Sgt Kwieciński, Sgt Seredyn i Sgt Szlagowski zginęli w tym czasie. Wszyscy oni byli z 4 Pułku Lotniczego w Toruniu.
      Będąc w Blackpool wiedliśmy zupełnie inne, beztroskie życie: uczęszczaliśmy na zabawy, chodziliśmy do kin i teatrów, odwiedzaliśmy słynne bary angielskie. Pogoda dopisała, więc mogliśmy opalać się na plaży i pływać w ciepłym Morzu Irlandzkim. Nigdy w życiu nie spędziłem tak przyjemnych wakacji. W Blackpool poznałem bardzo sympatyczną rodzinę państwa Pendlebury. Dzięki nim i towarzystwu ich starszej córki, która już była w wojsku, poduczyłem się języka angielskiego.
      W sierpniu 1940 zostałem skierowany na przeszkolenie na samolotach angielskich, na lotnisku Carlisle w północnej Anglii, prawie na samej granicy Szkocji. Bolesław Orliński, słynny już przed wojną pilot, był tam instruktorem. Po zapoznaniu się z samolotami produkcji angielskiej, zostałem przydzielony do brytyjskiej eskadry współpracującej z armią lądową, na lotnisko Ringway koło Manchesteru. Zakwaterowano mnie w prywatnym domu państwa Dishley w miasteczku Northenden, ponieważ nie było miejsca w barakach na lotnisku, zajętych przez spadochroniarzy. Do lotniska dojeżdżaliśmy łazikiem.
      Latałem przeważnie w dzień na potrzeby artylerii przeciwlotniczej, która ćwiczyła się w obsłudze dział i strzelaniu do samolotów. Latałem na różnych typach samolotów, zarekwirowanych na czas wojny z aeroklubów i linii lotniczych.
      Podczas Bitwy o Wielką Brytanię otrzymaliśmy samoloty wojskowe Blenheim i Lysander. Służąc w tej eskadrze niemal przez rok często zmieniałem lotniska w południowej Anglii: Bristol, Gosport, Winchester, Londyn, Portsmouth, Southampton i Cardiff. Najdłużej latałem w Gosport, operując w rejonie portów nad Kanałem La Manche. Loty te były niebezpieczne. Trzeba było uważać na samoloty niemieckie, którym było łatwo zestrzelić prawie bezbronny samolot angielski.
      W sierpniu 1941 dostałem się na własną prośbę do 18 OTU (Operational Training Unit) w Bramcote, na krótkie przeszkolenie na Wellingtonach. Po jego ukończeniu zostałem przyjęty do 305 Dywizjonu Bombowego Ziemi Wielkopolskiej im. Józefa Piłsudskiego. Moja załoga liczyła 6 członków: piloci - Sgt Blachowicz i ja, nawigator F/O Pragłowski, radiotelegrafista Sgt Witkowski oraz dwóch strzelców - Sgt Wiśniewski i Sgt Kaczmarek.
      Nasze nowe lotnisko bazowe Lindholme było oddalone o 15 km od Doncaster. Zostaliśmy zakwaterowani w pobliskiej wiosce Hatfield, w dużym prywatnym budynku, zarekwirowanym przez RAF na czas wojny. Stąd do lotniska dojeżdżaliśmy służbowym autobusem. Dowódcą 305 Dywizjonu był w tym czasie W/Cdr pilot Robert Beill.
      Pierwszy lot bojowy wykonałem 5 września 1941, bombardując port francuski Boulogne, leżący nad Kanałem La Manche. W ciągu tego roku wykonałem osiem lotów operacyjnych nad Francję, Holandię i Niemcy.
      Boże Narodzenie spędziłem u państwa Smith w Solihul, w okolicy Birmingham. Poznałem ich zwiedzając miasto Stratford, w którym urodził się Szekspir. Z państwem Smith zaprzyjaźniłem się i utrzymywałem z nimi kontakt przez wiele lat podczas wojny.
      W 1942 ukończyłem następne dwadzieścia lotów bombardując w nocy stacje kolejowe, porty i fabryki przemysłu wojennego w Hamburgu, Bremie, Wilhelmshaven, Kolonii, Emden, Munster, Kassel, Essen, Duisburg i Mannheim oraz różne obiekty w Belgii, Francji i Holandii.
      W ten sposób ukończyłem pierwszą turę, w sumie 28 lotów bojowych. Będąc w randze starszego sierżanta otrzymałem Virtuti Militari i Krzyż Walecznych z rąk generała Władysława Sikorskiego. Dla wygody kupiłem sobie małego Forda. Dzięki temu mogłem się łatwo dostać do Doncaster, gdzie znałem bardzo dobrą rodzinę państwa Warriner, właścicieli garażu. Ich dom był zawsze dla mnie otwarty. Miałem tam swój własny pokój i łóżko.
      Po ukończeniu pierwszej tury operacyjnej wyjechałem na odpoczynek do Empire Instructors' Flying School w Hullavigton, w hrabstwie Gloucestershire. Byłem tam dwa miesiące i po ukończeniu kursu instruktorskiego dostałem się do 18 OTU w Bramcote. Lotnisko to położone jest 3 km na pólnoc od Coventry.
      Jako instruktor przeszkalałem pilotów i ich załogi na Wellingtonach, służących do nocnego bombardowania obiektów nieprzyjaciela w Niemczech, Francji i na terenach okupowanych Belgii i Holandii. Po czterech miesiącach przeniesiono mnie na lotnisko Lindholme do szkolenia pilotóww lataniu według przyrządów we mgle, chmurach, w deszczu i podczas śnieżyc na dwusilnikowych Oxfordach. Teraz dopiero odczułem, że odpoczywam. Mając samochód, prawie co dzień odwiedzałem swoich znajomych, państwa Warriner w Doncaster.
      Łatwo i przyjemnie było trenować pilotów, którzy już ukończyli szkoły pilotażu lecz musieli się zaznajomić z praktyka latania w złej pogodzie i w nocy według przyrządów. Przeważnie byli to młodzi angielscy oficerowie przed odejściem do Operational Training Unit. Byłem tam dość długo.
      W sierpniu 1943 roku zgłosiłem się na ochotnika i zostałem wysłany na drugą turę lotów bojowych na lotnisko Ingham w hrabstwie Lincolnshire. Zostałem awansowany do stopnia chorążego i otrzymałem dwa tygodnie urlopu (dywizjon był w trakcie zmiany samolotów). Wybrałem się do Bournemouth nad Kanał La Manche.
      W niedzielny poranek, jeszcze przed śniadaniem wybrałem się na plażę. Przechodząc przez mały park miejski usłyszałem syreny ogłaszające spodziewany nalot Luftwaffe. Już było słychać wybuchy bomb. Jedna z eskadr atakowała główną bazę nowo przybyłych lotników z Kanady, druga eskadra samolotów myśliwskich atakowała miasto i ostrzeliwała plażę z działek i karabinów maszynowych. Schowałem się pod małym, kamiennym mostkiem w parku. Wielu nowo przybyłych Kanadyjczyków zginęło, mój hotel legł w gruzach.
      Co za szczęście, że opuściłem hotel i uszedłem z życiem. Straciłem jednak wszystko co miałem, zostałem tylko w spodenkach. Żandarmeria RAF zaopiekowała się mną. Otrzymałem nowe dokumenty, umundurowanie i bilet powrotny do Doncaster. Na stacji kolejowej czekał na mnie pan Warriner. Na parę dni zostałem w Doncaster, gdzie kupiłem najniezbędniejsze rzeczy. Resztę urlopu postanowiłem spędzić w Szkocji, z dala od bomb. Pojechałem nocnym pociągiem do Edynburga gdzie przesiadłem się na pociąg do Dundee, a stamtąd pojechałem taksówką do Blairgowrie. Tam, w towarzystwie polskiej młodzieży, spędziłem resztę urlopu, grając w siatkówkę, chodząc na potańcówki i na zbieranie malin.
      5 września wróciłem do 305 dywizjonu, przeniesionego do 2nd Tactical Air Force, pod dowództwem Wing Commandera, na lotnisko Swanton Morley w hrabstwie Norfolk. Do mojej załogi należeli F/Lt nawigator Kocoń, Sgt Baran i Sgt Witek. Rozpoczęliśmy loty treningowe w szykach na lekkich, dwusilnikowych bombowcach dziennych produkcji amerykańskiej. W czasie treningu mieliśmy jeden wypadek - Sgt Stępień rozbił się podczas przymusowego lądowania, spowodowanego awarią silnika. Cała załoga odniosła obrażenia.
      5 listopada 305 dywizjon brał udział w pierwszej operacji dziennej 138 Skrzydła. Dywizjon 305 wysłał 4 załogi (W/Cdr Konopasek, F/Lt Rayski, F/Lt Mioduchowski i W/O Banaszuk). Po starcie dołączyliśmy do eskadr holenderskiej i angielskiej. Polecieliśmy w szyku na bombardowanie pozycji artylerii w Minoyeecsques, w północnej Francji. Obrona była silna. Pociski rozrywały się dokoła ale skrzydło utrzymało pełny szyk do końca. Cały czas byliśmy pod osłoną RAF-owskich Spitfire'ów. Widząc ich przewagę, Luftwaffe nie odważyło się zaatakować naszego klucza. Mimo silnej obrony celu wszystkie samoloty wróciły do bazy.
      Na Mitchelach braliśmy udział tylko w czterech operacjach na wyrzutnie rakiet V1.
      Wkrótce potem przezbrojono nas z powrotem na samoloty produkcji angielskiej - tym razem na Mosquito.
      Przenieśliśmy się na lotnisko Lasham, położone koło Winchester w południowej Anglii i rozpoczęliśmy przeszkolenie na tych doskonałych, nowych samolotach. Dowódcą dywizjonu był nadal W/Cdr Konopasek. Mosquito to dwumiejscowy samolot (pilot i nawigator), wyposażony w dwa silniki Merlin, uzbrojony w cztery działka i cztery karabiny maszynowe oraz cztery 500-funtowe bomby. Samolot odpowiedni jako myśliwiec bombardujący do użycia podczas wszystkich zadań w dzień i w nocy.
      W krótkim czasie byliśmy gotowi do lotów bojowych: dziennego bombardowania lotnisk i linii kolejowych, transportów drogowych i portów, zbiorników paliwa. W Belgii i Francji atakowaliśmy wyrzutnie rakiet V1, które miały za zadanie zniszczeni Londynu w odwecie za bombardowanie miast na terenie Niemiec. Ze względów bezpieczeństwa, a także z braku miejsca w barakach, zakwaterowano nas w barakach, zakwaterowano nas w namiotach. Moim nawigatorem był major Stencel.
      Mieliśmy śmiertelne wypadki. Wracając z nalotów na wyrzutnie rakiet samolot porucznika Sochackiego został bardzo ciężko uszkodzony, tak że ledwie trzymał się w powietrzu. Pod naszą osłoną doleciał do brzegu Anglii, jednak był już za nisko i rozbił się uderzając w wysoki, klifowy brzeg. Pilot i nawigator zginęli. Innym razem, w czasie lotu próbnego z nieznanych przyczyn rozbił się samolot, którym jako pasażer leciał po raz pierwszy w życiu nasz kapelan. Kiedy indziej w zderzeniu samolotu z naszego dywizjonu z samolotem z dywizjonu angielskiego, do którego doszło nad naszym lotniskiem, zginęły na miejscu obie załogi. Nie będę wspominał wszystkich wypadków, gdyż było ich sporo. Samoloty nie wracały z lotów bojowych. Gdy zabrakło nam polskich załóg, z pomocą przyszło brytyjskie Air Ministry, przysyłając załogi angielskie do czasu przyjścia naszych do uzupełnienia.
      W tym czasie widoczne były przygotowania do inwazji, szczególnie kiedy, kilka tygodni przed inwazją, nasze 138 Skrzydło odwiedzili głównodowodzący armii aliantów generał Dwight Eisenhower i generał Montgomery. Eisenhower w przemowie dał do zrozumienia, że zbliża się dzień porachunku z Niemcami.
      Lataliśmy bez przerwy, atakując wszystkie obiekty wojskowe nieprzyjaciela na terenie północnej Francji. Po naszej stronie porty i miasta wybrzeża zapełnione były wojskiem i sprzętem do inwazji. Ciekawe, że Niemcy nie wykryli tych przygotowań w portach i w całej południowej Anglii. Nasze wyprawy bojowe na lotniska we Francji i koncentracje wojsk nieprzyjaciela, odbywały się przeważnie w nocy.
      5 czerwca na wszystkich alianckich samolotach zostały wymalowane białe i czarne pasy, w celu rozróżnienia ich od Luftwaffe. Wieczorem tego samego dnia setki samolotów wystartowały ze spadochroniarzami, by zrzucić ich na tyłach Wału Atlantyckiego. Dakoty ciągnęły szybowce pełne sabotażystów przygotowanych do wysadzania mostów i obiektów wojskowych. Czołgi załadowane na specjalnych barkach płynęły w pierwszej linii do lądowania na plaży. W bombardowaniach i przygotowywaniu wybrzeża do lądowania wojsk alianckich wzięło udział ponad tysiąc samolotów.
      Nasz dywizjon wystartował o północy, atakując pozycje nieprzyjaciela na wybrzeżu Normandii, na odcinku lądowania wojsk brytyjskich. Wszystkie załogi wróciły do bazy. Pociski mijały się w powietrzu tak gęsto, że wyglądało to jak poziomy deszcz w czasie burzy. Widok był wspaniały. Dym unosił się tak, że czuć go było w kabinie samolotu. Od tego dnia do połowy lipca lataliśmy bez przerwy. Mój nawigator ukończył turę bojową i został wysłany na odpoczynek.
      Ja otrzymałem nowego nawigatora. Został nim były szef sztabu lotnictwa polskiego w Anglii pułkownik Władysław Madejski, który zgłosił się na ochotnika do odsłużenia tury lotów bojowych. Został bez pilota i dołączył do mnie dla ukończenia trzydziestu lotów swojej pierwszej tury. Był człowiekiem dość dużej postury, w wieku około pięćdziesięciu lat, więc trudno było mu poruszać się w ciasnej kabinie Mosquita. Wbrew regulaminowi RAF, nie zabierał ze sobą spadochronu. Zameldowałem o tym dowódcy naszego dywizjonu, pułkownikowi Orlińskiemu. Odpowiedział, że to nieważne, gdyż i tak w razie potrzeby nawigator nie był w stanie wyskoczyć.
      Pewnego razu, wracając z wyprawy zastaliśmy lotnisko zamknięte z powodu gęstej mgły. Zostaliśmy skierowani na inne lotnisko, położone na wschód od Londynu, nad Morzem Północnym, w Manston. Kiedy Niemcy po raz pierwszy użyli rakiet V1 do bombardowania Londynu, przelatywały one nisko nad naszym lotniskiem, przeszkadzając w przyjmowaniu lądujących samolotów. Minęło parę minut zanim kontrola lotów zorientowała się o co chodzi. Wiele samolotów czekało w powietrzu na pozwolenie lądowania. Choć zajęło to sporo czasu, wszystkie samoloty zostały przyjęte bez żadnego wypadku.
      W dzień myśliwce strącały sporo rakiet, strzelając do nich na dużej szybkości. Było to niebezpieczne, gdyż rakiety wybuchały w powietrzu, zagrażając życiu pilotów. Wykombinowali więc oni lepszy sposób, polegający na zrównaniu się z rakietą na dużej prędkości i delikatnym podbiciu skrzydła rakiety skrzydłem samolotu w ten sposób, że zmieniała ona kierunek i leciała z powrotem w stronę morza, gdzie z braku paliwa kończyła swój lot.
      Na początku sierpnia ukończyłem drugą turę lotów bojowych i odszedłem na odpoczynek. W/Cdr Orliński, dowódca 305 Dywizjonu, wysłał wiadomość do Air Ministry RAF z rekomendacją mnie do promocji. Pułkownik Madejski także ukończył swoją turę, odbywając ze mną 15 lotów bojowych i odszedł z dywizjonu. Ja otrzymałem cztery tygodnie urlopu, który spędziłem przyjemnie, odwiedzając znajomych w Blackpool, Birmingham i Doncaster.
      We wrześniu wróciłem do dywizjonu i w oczekiwaniu na promocję latałem jako pilot rezerwowy. Miałem do wyboru odejście do Transport Command w Kanadzie albo powrót do OTU jako instruktor. Wolałem wrócić do dywizjonu i być tam do końca wojny, a w przyszłości wrócić z całym dywizjonem do Polski.
      W międzyczasie otrzymałem od stowarzyszenia kobiet w Londynie mundur oficerski po zaginionych lotnikach i wróciłem do 305 Dywizjonu, który przeniósł się z całym 138 Skrzydłem do Epinoy, pomiędzy Arras i Cambrai we Francji. Nasz dywizjon brał udział we wszystkich walkach toczących się na terenie północnej Francji, aż do kompletnej likwidacji armii niemieckiej pod Falaise i przyczynił się do wyzwolenia Belgii, Francji oraz części Holandii.
      W listopadzie wylądowałem we Francji na lotnisku Epinoy. Mój nawigator, S/Ldr Julian Łagowski, czekał na mnie już od miesiąca. Będąc już oficerem, rozpocząłem moja trzecią (mój nawigator drugą) turę lotów bojowych. Bolesław Orliński zdał dowództwo dywizjonu pułkownikowi Grodzickiemu i odszedł na wyższe stanowisko do Londynu.

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #38 dnia: Grudnia 18, 2009, 14:59:37 »
c.d.

 W grudniu 1944 wykonaliśmy tylko parę wypadów w rejon północnej Holandii, będący nadal pod kontrolą niemieckich wojsk okupacyjnych.
     Zła pogoda prześladowała nas i na Święta Bożego Narodzenia wybrałem się motocyklem, z kpt. pil. Kałużą, do Douai. Byliśmy tam zaproszeni na obiad przyjaciół Kałuży - rodzinę państwa Zielińskich, których przodkowie walczyli w polskiej armii we Francji i tu się osiedlili. Po tylu latach na obczyźnie nadal utrzymywali polskie tradycje i mówili po polsku. Pracowali w kopalniach węgla. Spędziliśmy z nimi święta bardzo przyjemnie i spokojnie.
      Nieprzyjaciel, korzystając ze złej pogody, rozpoczął wielką ofensywę na luksemburskim i belgijskim odcinku frontu. Nasze dywizjony były w tym czasie uziemione. Z powodu bardzo złej pogody nie było mowy o lataniu. Tylko sporadycznie w powietrze wzbijały się samoloty rozpoznawcze.
      1 stycznia 1945 pogoda poprawiła się i Luftwaffe wysłało kilka swoich dywizjonów samolotów myśliwskich, które wcześnie rano zaatakowały lotniska we Francji, Holandii i Belgii, niszcząc na ziemi wiele samolotów alianckich. Niemcy zaskoczyli załogi śpiące i za to zaniedbanie ktoś musiał odpowiadać. Znaczna liczba samolotów została zniszczona, choć nieprzyjaciel stracił ich jeszcze więcej, a ponadto nie był ich już w stanie zastąpić nowymi. Najlepsi piloci Luftwaffe zginęli w długiej wojnie na dwa fronty, nowych Niemcy nie nadążali szkolić. Straty mieli tak duże, że już do końca wojny nie mogli stawić się do walki w powietrzu.
      Od tamtego dnia setki alianckich samolotów bezkarnie bombardowało i niszczyło niemieckie kolumny pancerne, ugrzęzłe w śniegu lub unieruchomione z braku paliwa. Nastąpiła ostatnia ofensywa niemiecka, której celem było przedłużenie wojny do czasu powstania nowych wynalazków, za pomocą których Hitler miał nadzieję zmusić aliantów do zawarcia korzystnego pokoju i wyjść z beznadziejnej sytuacji w jakiej się znalazły Niemcy. Cała niemiecka armia, która starała się rozdzielić aliantów i zdobyć ważny port Antwerpia, została zlikwidowana w południowej Belgii. Pomoc oblężonej reducie Bastogne nadeszła w samą porę w słynnej bitwie w Ardenach znanej w historii jako Battle of the Bulge.
      Tylko Ren stał na przeszkodzie do rozpoczęcia wojny na terytorium Niemiec. Po drugiej stronie Renu propaganda niemiecka wzywała ludność do obrony i walki do ostatniej kropli krwi, ale Wermacht miał dosyć tej wojny i całymi oddziałami oddawał się do niewoli. Przekroczenie Renu było czymś w rodzaju drugiej inwazji. W pierwszym dniu zdobyto dwa mosty na Renie. Armia niemiecka nie stawiała dużego oporu, cofała się w głąb Rzeszy pod silnym naciskiem naszych wojsk.
      Lataliśmy bez przerwy, niszcząc wszystko, co tylko poruszało się na drogach i torach kolejowych. Wszystko bez wyjątku. Jednego dnia tysiące samolotów alianckich wzięło udział w ostatnim, największym ataku na pozostałe obiekty wojskowe w północnych Niemczech, zmuszajac wroga do złożenia broni.
      Kilka dni przed zakończeniem wojny, dowódca 2nd Tactical Air Force, Marshal of the RAF sir Basil Embry w czasie wizyty w naszym 138 Skrzydle udekorował m.in. trzech polskich lotników: płk. pil. Referowskiego, P/O pilota Wacława Banaszuka i S/Ldr nawigatora Juliana Łagowskiego brytyjskim Distinguished Flying Cross. W kwietniu nasz dywizjon był w pełnym stanie. Wykonaliśmy dość dużo lotó operacyjnych, sięgających aż pod Lipsk, Brandenburg, Brunszwik, Magdeburg i Berlin. Wojna miała się ku końcowi.
      Ja szczęśliwie ukończyłem trzecią turę 32 lotów operacyjnych. W sumie w 305 dywizjonie wykonałem 93 loty, pominąwszy niezliczone loty wykonane w południowej Anglii w krytycznym okresie, kiedy Luftwaffe panowało w powietrzu. Latałem i jesienią w czasie Bitwy o Anglię bardzo niebezpiecznie było latać w okolicy portów, nad kanałem i Londynem. Niebezpiecznie, lecz pod osłoną własnych myśliwców i artylerii przeciwlotniczej.
      8 maja 1945 radiostacja BBC w Londynie podała wiadomość The war in Europe is over (wojna w Europie zakończona).
      Nadal co dzień lataliśmy nad Niemcami, lecz pokojowo. Kiedy zostało podpisane zawieszenie przez admirał Doenitza ze strony niemieckiej oraz dowódców wojsk sowieckich, amerykańskich i brytyjskich, zachodni alianci urządzili paradę zwycięstwa w Hamburgu. Lotnictwo do przelotu nad Hamburgiem wysłało w szykach tysiące samolotów ażeby pokazać Niemcom i Związkowi Sowieckiemu siłę jaką alianci dysponują w powietrzu, na wypadek, gdyby Rosjanie próbowali przekroczyć linię demarkacyjną dzielącą Niemcy na dwie strefy: wschodnią i zachodnią.
      Nasz dywizjon został przeniesiony na kilka tygodni do Belgii, niedaleko Brukseli, potem do Holandii, koło Bredy i później do zachodniej strefy Niemiec, na lotnisko Wahn, blisko Kolonii. Załogi kanadyjskie odleciały do Kanady, a na ich miejsce otrzymaliśmy załogi polskie ze zlikwidowanego 307 Dywizjonu Myśliwskiego. Dowódca 305 Dywizjonu W/Cdr Grodzicki odszedł na odpoczynek, jego miejsce objął nowo awansowany W/Cdr pilot Referowski. Byliśmy w pełnym stanie bojowym, lataliśmy w szykach po całych Niemczech. Na krótki czas wysłano nas na lotnisko Lubeka nad Bałtykiem, na samej linii demarkacyjnej, lecz z obawy, że przez pomyłkę moglibyśmy ją przekroczyć i rozpocząć w powietrzu III wojnę światową, odesłano nas na wyspę Sylt nad Morzem Północnym.
      Tam, na lotnisku Wonderland, przeszliśmy precyzyjne przeszkolenie w bombardowaniu i strzelaniu do ruchomych celów na wodzie. W październiku wróciliśmy z całym dywizjonem do macierzystej stacji Wahn koło Kolonii.
      Do tej pory myśleliśmy, że jakimś cudem wrócimy z dywizjonem do Polski, lecz zawiedliśmy się. Z Londynu doszły nas słuchy, że dywizjon będzie rozwiązany w niedalekiej przyszłości. Paru moich kolegów powzięło w tym czasie decyzję o powrocie do kraju. Również mój nawigator, płk Julian Łagowski postanowił wrócić do swojej rodziny, którą odnalazł w Warszawie. Odchodząc przyrzekł, że będzie ze mną korespondował i da mi znać, czy powrót do kraju jest bezpieczny. On wrócić musiał, ponieważ czekała na niego rodzina. Dostał to samo stanowisko na jakim był przed wojną, w randze pułkownika w Dęblinie, jako wykładowca nowoczesnej nawigacji.
      W czasie procesu zbrodniarzy hitlerowskich lataliśmy z pocztą pomiędzy Norymbergą a Londynem. W listopadzie 1945 r. przeniesiono nas do Anglii, na lotnisko Faldingworth w Lincolnshire, gdzie w 1946 polskie dywizjony jeden po drugim rozwiązano. Samoloty odprowadzaliśmy do fabryki de Havillanda koło Londynu.
      2 stycznia 1947 odprowadziłem ostatni samolot z 305 Dywizjonu do Londynu, gdzie zakończyłem swoją karierę jako pilot. Wraz z innymi polskimi lotnikami, nie mającymi zamiaru wracać do kraju, przeniesiono nas na lotnisko w Kornwalii, gdzie mieliśmy czekać na rozlokowanie. Niektórzy po otrzymaniu wizy emigracyjnej do innych krajów zdemobilizowali się, pozostałych mających zamiar na stałe pozostać w Anglii wysłano na kurs instruktorski Basic English w Delamere koło Chester i po jego ukończeniu przydzielono na dwa letnie etaty do obozów Resettlement Corps (Korpusu Rozmieszczenia).
      Ja, F/Lt pilot Dudek i F/O pilot Rysy zostaliśmy wysłani do polskiego obozu Resettlement Blackshaw Moor koło miasta Leek w Staffordshire, gdzie wojsko polskie z Włoch i z niewoli niemieckiej czekało na demobilizację, spędzając czas na szukaniu pracy przed osiedleniem się na stałe w Wielkiej Brytanii.
      W tym czasie, w sierpniu 1947, poznałem ładną, młodą dziewczynę Janet Smith. Miała właśnie wakacje po ukończeniu gimnazjum i przed rozpoczęciem studiów na uniwersytecie, na które otrzymała stypendium. W międzyczasie zgodziła się dawać lekcje angielskiego polskim oficerom w obozie. Wolny czas i weekendy spędzaliśmy mile w towarzystwie mojego kolegi z 305 Dywizjonu Stanisława Dudka i jego żony Belgijki. Był to najprzyjemniejszy okres mojego życia.
      Zwiedzaliśmy piękne okolice, tzw. Roches, gdzie mieszkał i pracował dziadek Janet. Był zarządcą i opiekunem dzikiej zwierzyny w dużym majątku. Janet znała każdy zakątek w okolicy gdyż część swoich młodych lat spędziła z dziadkiem. Zrezygnowała z uniwersytetu i po ośmiu miesiącach znajomości pobraliśmy się. Ślub odbył się 3 czerwca 1948 w kościele Św. Marii w Leek. Świadkami byli Stanisław Dudekz Kraśnika i koleżanka Janet, Una. Bankiet weselny odbył się w hotelu Red Lyon przy udziale rodziny Janet i moich przyjaciół z lotnictwa. Miodowy miesiąc spędziliśmy w Foye, małym rybackim miasteczku w Kornwalii. Razem ukończyliśmy sześciomiesięczny kurs agronomii w dużym majątku Adbastone w Staffordshire.
      Janet była w ciąży. Wróciliśmy do Leek, do domu matki, gdzie urodził się nasz syn, Richard Andrew. Stanisław Dudek z żoną zostali jego chrzestnymi. Janet była wycieńczona. Należał się jej urlop i na polecenie doktora pojechała do Biarritz, nad morze. Ja z jej matką opiekowaliśmy się dzieckiem.
      Upłynęły dwa lata. Czas było się zgłosić do macierzystej jednostki, na lotnisko Swanton Morley we wschodniej Anglii, do demobilizacji. Wróciłem do domu już po cywilnemu, szukając stałego zajęcia poprzez Ministerstwo Pracy. Wysłano mnie do osiedla górniczego Staffordshire w Cannok, w środkowej Anglii, na stanowisko Welfare Officer. Praca dobra i przyjemna. Było tam zatrudnionych wielu polskich górników nie znających dobrze angielskiego, byłem więc im pomocny. Po dwóch miesiącach zrezygnowałem, ponieważ trudno było tam znaleźć odpowiednie mieszkanie dla mojej rodziny a na dojazd z Leek było za daleko.
      Znalazłem mieszkanie i pracę w fabryce Renauld Foil w Londynie. Była dobrze płatna lecz na nocną zmianę. Po kilku tygodniach porzuciłem tą pracę i wróciłem do Leek. Dobrze zrobiłem, gdyż po znajomości zostałem barmanem w hotelu Three Horse Shoe. Praca była dobrze płatna. Pomału przyzwyczajałem się i polubiłem ją. Mogłem nawiązać kontakty z klientelą a także co nieco zaoszczędzić i myśleć o emigracji do USA i Kanady. Złożyłem podanie o obywatelstwo brytyjskie i otrzymałem je bez żadnych trudności.
      13 kwietnia 1951 urodziła nam się córka, Andrea Mary. Richard miał już dwa lata.
      Zaplanowaliśmy, że będę pracował trzy lata i wyemigrujemy do Kanady, a za zaoszczędzone pieniadze kupimy małe gospodarstwo lub dom. W połowie stycznia otrzymałem pozwolenie na wyjazd do Kanady.
      Wypowiedziałem pracę, kupiłem bilet dla całej rodziny na transatlantyk Princess of France, zapakowałem się i w połowie lutego wypłynęliśmy z portu Liverpool. Statek był duży, piękny i wygodny. Przez pierwsze trzy dni było słonecznie i przyjemnie, lecz w połowie drogi przyłapała nas burza. Dzieci, podobnie jak większość pasażerów, pochorowały się na chorobę morską. Nikt nie mógł wyjść na pokład z powodu silnego wiatru. Dopiero jeden dzień przed zawinięciem do portu morze uspokoiło się i wszyscy doszli do siebie.
      Wylądowaliśmy w porcie Saint John w New Brunszwik. Po sprawdzeniu paszportów i pozwolenia wjazdu, skierowano pasażerów w drogę do Toronto. Pojechaliśmy tam czekającym w porcie, bezpośrednim pociągiem. Podróż trwała około 24 godzin. Przyjecha-liśmy do Toronto o dwudziestej. Na stacji nikt nas nie witał. Skierowałem się z zapytaniem o hotel do biura klubu Rotary, do którego należałem w Anglii. Wysłano mnie do Royal York - najdroższego hotelu w Toronto, mieszczącego się naprzeciwko stacji kolejowej. Na szczęście miałem adres mojego kolegi z 305 Dywizjonu. Zadzwoniłem do niego. Zabrał nas do siebie, ugościł i przenocował. Następnego dnia znalazł nam małe, niedrogie mieszkanie, gdzie zatrzymaliśmy się tymczasowo.
      Było zimno. 22 lutego odczuliśmy zmianę. Dzieci nabawiły się przeziębienia. Zadzwoniłem do doktora, który przyszedł, zbadał dzieci i przepisał lekarstwa na grypę. Zapytał, czy mamy ubezpieczenie. Nie mieliśmy. Musiałem zapłacić z miejsca 15 dolarów i kupić lekarstwa. O pracę było trudno, gdyż w zimie jest w Kanadzie zawsze duże bezrobocie. Niektóre organizacje dobroczynne organizowały darmowe obiady dla bezrobotnych. Organizacje te pracują do dzisiaj na rzecz bezdomnych, wałęsających się po parkach, ulicach i stacjach kolejki poziemnej.
      Janet znalazła tymczasową pracę na nocną zmianę w Bell Company. Ja także otrzymałem pracę dzięki znajomemu, którego znałem z Leek. Od roku pracował w Radio Company of Canada. Zatrudnili mnie jako inspektora kontroli jakości. Musiałem ukończyc wieczorowy kurs radiotechniczny na politechnice Rayerson w Toronto.
      Moja teściowa pisała, że smutno jej po naszym odjeździe i że ma zamiar przyjechać do nas i być z dziećmi. Janet odpisała, że się zgadzamy, żeby zamykała dom i przyjeżdżała. Teściowa szybko załatwiła wszystkie formalności i już w maju witaliśmy ja na stacji w Toronto. Janet rzuciła pracę w firmie telefonicznej i zatrudniła się w biurze ubezpieczeń lekarskich. Teraz mogła pracować normalnie w dzień, a matka opiekowała się dziećmi. Musieliśmy zmienić mieszkanie na większe, umeblowane. Na szczęście teściowa znała gościa z Anglii, który miał wolne mieszkanie na piętrze i wynajął nam je za 25 dolarów tygodniowo.
      Było nam wygodnie a ponadto mogliśmy korzystać z jego telewizora na dole. On był wdowcem w podeszłym wieku. Lubił nas, a szczególnie dzieci, które rozweselały go na stare lata. Nieźle jak na początek i to dzięki matce Janet. Byłoby nam trudno bez pomocy teściowej, która była dyplomowana pielęgniarką, a to duży atut. Porzuciłem dodatkowe prace, poświęcając swój wolny czas dzieciom. Było blisko do parku i do sklepów po zakupy.
      Żyliśmy oszczędnie by uzbierać na dom i meble. Po upływie jednego roku kupiliśmy jednopiętrowy dom i wpłaciliśmy pierwszą ratę - 7000 dolarów. Pozostałe 10 000 pożyczyliśmy na 20 lat spłaty. 17 maja przenieśliśmy się do naszego domu. Z powodu dewaluacji angielskiej waluty straciliśmy 4000 dolarów oszczędności z Anglii. Mieliśmy jednak wystarczającą ilość gotówki na umeblowanie i wyposażenie kuchni oraz różne drobiazgi potrzebne do prowadzenia domu. Nie stać nas było na kupno nowego samochodu. Kupiliśmy auto z drugiej ręki, tak że mogliśmy zwiedzać okolice i jeździć do pracy.
      Dzieci zaczęły chodzić do szkoły. Richard z miejsca został przyjęty do harcerstwa, a ja jako przedwojenny harcerz zostałem przyjęty tam jako instruktor. Pomału zaczęliśmy zapędzać się własnym samochodem coraz dalej, spędzając urlopy w USA aż nad Mississippi i Jeziorem Górnym, nad którym byliśmy w ciągu 30 lat co roku przynajmniej przez tydzień. Nie wzbogaciliśmy się, lecz żyliśmy wygodnie. Stać nas było na zakup nowego auta co trzy lata oraz zwiedzenie Kanady i Stanów wzdłuż i wszerz.
      Po ukończeniu gimnazjum Richard i Andrea ukończyli uniwersytet w Toronto, zdobywajac Bachelor Arts Degree. Richard, będąc w Waterloo (prowincja Ontario), otrzymał Master Degree w angielskim. Oboje zawarli związki małżeńskie, lecz Andrea po roku rozwiodła się. Richard ożenił się z Włoszką. Urodził im się syn, Aleksander. Richard otrzymał stanowisko na uniwersytecie w Bolzano we Włoszech lecz po roku wrócił z rodziną do Kanady i wkrótce potem rozwiódł się. Do dzisiaj jest samotny, a jego żona Anna po rozwodzie wyszła za mąż za Anglika i z synem wyemigrowali do Szwajcarii. Aleksander co roku spędza wakacje w Kanadzie, a my odwiedzamy go w Szwajcarii. Moja żona porzuciła pracę. Musiała zaopiekować się matka, która przez długi czas była chora i w dziewięćdziesiątym roku życia zmarła.
      Ja odwiedziłem parę razy Polskę. Odnalazłem prawie wszystkich z rodziny, którzy jeszcze zostali przy życiu. Niestety, dwóch braci zmarło zanim miałem możliwość ich poznać. Ostatni raz byłem na zjeździe byłych lotników polskich, którzy walczyli na zachodnim froncie. Przed wojną byłem zaręczony i miałem zamiar wrócić do kraju i dotrzymać danego słowa. Zrobiłbym to, lecz stało się inaczej.
      W 1941 mój kolega otrzymał od swojej narzeczonej list, który jakimś cudem przeszedł przez ścisłą cenzurę niemiecką. Znała ona przed wojną z widzenia i nazwiska moja narzeczoną Henrykę Skucińską. Nie wiem dlaczego pisząc do niego wyrażała się tak krytycznie o mojej narzeczonej, o tym, że przyjaźniła się z Niemcami i otwarcie z nimi przebywała. List ten czytałem osobiście. Z początku nie wierzyłem lecz plotka zrobiła swoje i zatruła moje nadzieje.
      W 1992, kiedy byłem w Toruniu u znajomych - krewnych siostry zakonnicy z ochronki w Chełmie, przy ich pomocy szukaliśmy adresu Henryki, lecz bez wyniku. Przypomniałem sobie jej stary adres. Nic z tego. Zapytaliśmy się sąsiadów. Starsza pani powiedziała mi, że znali się od dziecka i w czasie wojny Henryka stale wspominała, gdzie jest jej Wacio i czy żyje. Powiedziała mi, zaklinając się na Boga, że tamte plotki to nieprawda, że to jest bezczelne kłamstwo.

Przepraszam, że tak długo i post po poście ale inaczej się nie dało  :002:

Pozdrawiam i miłej lektóry  :004:

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #39 dnia: Grudnia 23, 2009, 09:13:47 »
Witam I na wstępie przepraszam za byka "lektura" :015:

Mam tu coś "jako fajny przerywnik" do poczytania :004:

Raport z doświadczeń I./Jagdgeschwader 76 podczas Kampanii Wrześniowej
Wiedeń-Aspern, 28.09.1939


A. grupa przeprowadziła z sukcesem (zestrzelenia) 6 walk powietrznych.
Zebrano przy tym następujące doświadczenia.
1.) Najlepszym sposobem przeprowadzania ataku było podejście z tyłu od dołu.
2.) Prędkość Bf 109E była dla polskich maszyn zdecydowanie zbyt wysoka. Ataki przeprowadzano często z wysuniętymi klapami do lądowania.
3.) Prawie we wszystkich przypadkach polskie samoloty po trafieniu zapalały się.
4.) Jako największy problem uznano ograniczony zasięg Bf 109E, pomimo że udało się uzyskać dłuższy czas trwania operacji taktycznej (1 1/2 godziny w porównaniu do dotychczas przyjmowanych 70 minut).
Szczególnym problemem było to w początkowym okresie, kiedy grupa myśliwska znajdowała się w odległości 200 km od frontu. Z tego powodu zasadnicze zadania wolnego polowania nie mogły być realizowane.
5.) Grupa myśliwska była sporadycznie zaangażowana również do zwalczania celów naziemnych. Uzyskano przy tym duże sukcesy, jednakże maszyny okazały się zbyt szybkie i wrażliwe, aby w dłuższym okresie czasu móc stosować je do zwalczania celów naziemnych bez istotnego ich zużycia.
B. We wspólnych operacjach prowadzonych z wojskami lądowymi pojawiała się zawsze następująca trudność: meldunki o przebiegu wysuniętych linii docierały dopiero z kilkugodzinnym opóźnieniem. Powodowało to powstanie niebezpieczeństwa ostrzelania własnych wojsk. Szybszy przebieg meldunków o położeniu wysuniętych linii byłby niezbędny.
C. Dostarczanie zaopatrzenia, a szczególnie zaopatrzenia w paliwo pozostawiało wiele do życzenia. W jednym przypadku grupa z powodu problemów z paliwem przez trzy dni z rzędu prowadziła bardzo ograniczone operacje.
Ciężką sytuację dodatkowo zaostrzał fakt dysponowania przez grupę tylko jedną (zamiast pięciu) maszyną transportową.
Z powodu wadliwie działającej organizacji poczty polowej jednostka nie otrzymywała przez okres prawie trzech tygodni ani korespondencji służbowej, ani prywatnej. Z tego powodu w znaczący sposób nadszarpnięte zostało morale.
We wszystkich innych wypadkach organizacja naziemna sprawowała się bez zarzutu.
D. Na lotnisku polowym Kamień grupa zajęła polską nieruchomość (majątek ziemski). Poza tym wykorzystanie polskiej organizacji naziemnej nie miało miejsca.
E. Personel kompletny.
F. Materiał...
G. Ogólnie:
1.) Przydzielone częstotliwości z uwagi na częściowe nachodzenie na siebie nie były zachowywane. Im wyższe częstotliwości, tym lepsza łączność.
2.) Dostrajanie Fu.G VIIa sprawia jeszcze trudności odbiorcy. Wbudowanie magicznego oka albo sprzężenia zwrotnego poprawiłoby sytuację.
3.) Lotnicza służba meldunkowa. Meldunki trafiają zawsze zbyt późno (sześć i więcej minut opóźnienia).
4.) Dyscyplina rozmów w powietrzu była dobra.
5.) Sygnały wywoławcze były codziennie zmieniane.

S! All

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #40 dnia: Grudnia 23, 2009, 09:22:56 »
I jeszcze jedno  :020:

Raport z doświadczeń I./Zerstörergeschwader 76 podczas Kampanii Wrześniowej
Lotnisko polowe Kącin, 29.09.1939

1.) Z uwagi na dużą siłę skupienie ognia odniesiono znaczne i bezpośrednie sukcesy przeciwko nieprzyjacielskiemu lotnictwu wojskowemu w powietrzu i na ziemi. Ostrzelane samoloty w większości wypadków, zarówno w powietrzu jak i na ziemi, stawały w płomieniach. Operacje miały miejsce przede wszystkim przeciwko nieprzyjacielskim myśliwcom (PZL 24). Sukcesy w pierwszym rzędzie tłumaczyć należy złą taktyką, a przede wszystkim szwankującym duchem bojowym Polaków. W przypadkach, w których Polacy walczyli z pełnym zaangażowaniem, w walce kołowej uwydatniała się wyraźna przewaga zwrotnych myśliwców. Samolot Bf 110 nie nadaje się do walki kołowej przeciwko samolotom myśliwskim z małym promieniem skrętem (PZL 24). Podczas walk powietrznych, w których rozwinęła się walka kołowa, niszczyciele inkasowały poważną liczbę trafień, podczas gdy jednorazowe ataki z właściwą prędkością prawie zawsze prowadziły do zniszczenia nieprzyjaciela. Odejście po przeprowadzonym ataku z powodu większej prędkości i mocy silników było zawsze możliwe. Zaobserwowano, że polscy piloci myśliwscy próbowali narzucać walkę powietrzną na niskich wysokościach.
Operacje przeciwko zwartym formacjom nieprzyjacielskich bombowców nie miały miejsca; atak na pojedyncze samoloty bombowe i rozpoznawcze bywał zazwyczaj skuteczny już przy pierwszej próbie.
Siła niszczyciela powinna skupiać się na operacjach przeciwko nieprzyjacielskim formacjom bombowym.
Eskorta własnych formacji bombowych na długich dystansach będzie możliwa dopiero po zwiększeniu zasięgu. Większość sukcesów uzyskano podczas wolnego polowania. Przy tym okazało się, że promień działania Bf 110C (jak dotąd 250 km, po wliczeniu wznoszenia i walki powietrznej) nie jest w żadnym wypadku wystarczający i mniej więcej odpowiada promieniowi działania Bf 109.
Ataki z małej wysokości na hangary i samoloty na ziemi kończyły się zwykle sukcesem. Należy jednakże tutaj zauważyć, że wielkość i duża wrażliwość Bf 110 czyni go łatwym celem dla nieprzyjacielskiej obrony przeciwlotniczej. Należałoby rozważyć, czy obecnie opłaci się prowadzenie tego typu operacji. Trafienie w zbiornik, silnik lub chłodnicę powodowało często utratę zdolności operacyjnej na okres do trzech tygodni.
Atak z małej wysokości przeciwko lekkiej i średniej artylerii przeciwlotniczej przeprowadzany był w niewielu przypadkach i z uwagi na znaczne zagrożenie trafieniem przerywany był w odpowiednim momencie.
2.) Współdziałanie z wojskami lądowymi zapewnia sukces, jeżeli jednostce niszczycielskiej znane są wcześniej dane dotyczące celu. Opłacalnymi celami są dla przykładu stanowiska artylerii, rejony koncentracji wojsk, rozpoznane stanowiska dowodzenia, oddziały podczas budowy przepraw. W takich przypadkach ataki niszczycieli mogą mieć druzgocące działanie. W warunkach niepewności co do przebiegu linii frontu należy uwzględnić odstępy podczas oprowadzenia poszczególnych nalotów w locie koszącym, ponieważ przy prędkości Bf 110 nie zawsze w sposób jednoznaczny można rozróżnić wroga od własnych wojsk.
3.) Naloty na pociągi przynosiły sukces, ponieważ w przeciągu krótkiego czasu zaatakowane pociągi stawały, a lokomotywy eksplodowały. Ataki na kolumny marszowe zapewniały pewny sukces, jednakże również w tym przypadku należało liczyć się z możliwością uszkodzenia samolotów typu Bf 110 ogniem piechoty.
Jak do tej pory, ze wszystkich nalotów na kolumny marszowe grupa wracała do domu z przestrzelinami.
Naloty na pociągi pancerne przebiegały bez sukcesów ponieważ amunicja do działek w tych przypadkach okazała się nieskuteczna. Własne maszyny zainkasowały natomiast liczne trafienia z karabinów maszynowych. Zaleca się wyprodukowanie amunicji przeciwpancernej.
4.) Naloty na miejscowości nie są opłacalnym celem działania jednostek niszczycielskich, ponieważ zużycie amunicji nie odpowiada uzyskanemu efektowi, czyli kilku pozostawionym za sobą płonącym zabudowaniom. Uzyskanie sukcesów przeciwko oddziałom znajdującym się w miejscowościach jest wątpliwe, gdyż żołnierze mają dostateczne możliwości uniknięcia ognia.
5.) Niezbędnie konieczne jest zorganizowanie własnej obsługi naziemnej na zajętych terytoriach, ponieważ tylko w ten sposób możliwe jest przeprowadzenie niezbędnych robót oraz zaopatrzenie w obliczu dużego oddalenia od macierzystych terenów.
6.) Żadnych doświadczeń w wykorzystaniu polskiej organizacji naziemnej.
7.) W łączności pomiędzy ziemią i powietrzem zasięg pracy radiostacji z anteną stałą przy wykorzystaniu fal krótkich jest zbyt mały (200 km). Tablice sygnałów pokładowych, które zostały przewidziane dla jednostek bombowych, okazały się w swojej treści niewystarczające i zbyt absorbujące dla jednostek niszczycielskich. Dla ułatwienia używano sygnałów stworzonych przez siebie.
W łączności pomiędzy ziemią a powietrzem doskonale sprawdziło się użycie Junkersa z dodatkowym wyposażeniem radiowym. Wzajemna łączność wewnątrz jednostki niszczycielskiej wymaga jeszcze dokładnego sprawdzenia, niemal w żadnym przypadku nie uzyskano niezakłóconej łączności wzajemnej, co wynikało z właściwości dostępnego sprzętu.
8.) Jeżeli chodzi o wykorzystanie polskich systemów łączności to nie zebrano żadnych doświadczeń, ponieważ linie i urządzenia łączności prawie zawsze były zniszczone.

Hejka  :002:

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #41 dnia: Grudnia 23, 2009, 09:26:42 »
Raport z walki stoczonej 14 sierpnia 1941 o 17:50, sporządzony przez oficera wywiadu 315 Dywizjonu Myśliwskiego

12 Spitfire’ów IIb i IIa wystartowało z Northolt o 16:28 wraz z Dywizjonami 306. i 308. na operację Circus 73. Polacy tworzyli skrzydło wsparcia, prowadzone przez Dywizjon 308. na 22 000 stóp, za którym leciał Dywizjon 315. na 25 000 stóp i jeszcze dalej Dywizjon 306. na 28 000 stóp. Duże zachmurzenie spowodowało, że Skrzydło spotkało się z bombowcami dopiero w połowie drogi nad Kanałem, a nie nad Hastings, jak początkowo planowano. Po osiągnięciu Hardelot Skrzydło skierowało się nad Fruges, gdzie skręciło na północ. W okolicach Ardres lecące najwyżej samoloty Dywizjonu 306. zaczęły ciągnąć za sobą smugi kondensacyjne. Piloci zostali natychmiast o tym powiadomieni i niezwłocznie zeszli na niższy pułap. Dowódca Skrzydła wszedł w łagodny lewy skręt, gdy piloci nagle zauważyli ok. 12 Me 109 lecących poniżej na wznoszeniu, tuz na zalegającymi na 14 000 stóp gęstymi chmurami. Maszyny npla były doskonale widoczne na tle jasnych chmur i zapewne właśnie z nich wyszły, wspinając się na wyższy pułap. Formację prowadziła zwarta czwórka, za którą leciały dość bezwładnie rozrzucone kolejne czwórki maszyn. Dowódca [Skrzydła – przyp.] wydał rozkaz ataku, ale zanim jego Dywizjon wyszedł z lewego skrętu i skręcił w prawo w kierunku wroga, w dół poszedł 315. Prowadzące dwa klucze dopadły Messerschmitty najpierw, a ostatnie cztery maszyny Dywizjonu weszły do walki po krótkiej chwili. Dowódca Dywizjonu 315. zaatakował samoloty npla lecące z prawej, zostawiając te z lewej reszcie swoich pilotów. Wywiązało się szereg pojedynków indywidualnych, toczonych przeważnie przy bardzo małych odległościach między maszynami. Wszyscy piloci odnieśli wrażenie, że Niemcy zostali kompletnie zaskoczeni atakiem tuż po wyjściu z chmur, kiedy jeszcze nie sformowali szyku, i że zupełnie potracili głowy, przyjmując taktykę ratuj się kto może. W trzech przypadkach Messerschmitty powoli wyprzedzały nasze samoloty, lecąc nieco wyżej i z boku, najwyraźniej nie widząc przeciwnika. Piloci Dywizjonu 315. zgłosili po walce osiem zwycięstw pewnych, jedno prawdopodobne i jedną maszynę uszkodzoną. Trzech Polaków w ogóle nie użyło swoich działek, tłumacząc to podnieceniem w walce. Ponieważ takie przeoczenia zdarzały się już wcześniej, należałoby się zastanowić nad modyfikacją przycisku spustu. Na ziemi okazało się, że wszystkie trzy samoloty miały sprawne uzbrojenie. Kolejny pilot meldował o zacięciu lewego działka i jak na razie nie wiadomo dlaczego broń nie zadziałała (w zamku znajdował się pocisk w normalnym położeniu). Dywizjon 315. nie odniósł żadnych strat w tej potyczce. Kilku pilotów twierdzi, że widziało więcej samolotów npla niż zaobserwowano przed walką, co może znaczyć, że na miejscu starcia zjawiły się po kilku minutach kolejne samoloty wroga. Piloci twierdzą też stanowczo, że niektóre z Me-109 miały na górnych powierzchniach skrzydeł namalowane żółte pasy, ciągnące się od ich połowy aż po końcówki. Po starciu dziewięć samolotów Dywizjonu dołączyło do ośmiu z Dywizjonu 308. i cała ta formacja wróciła do Northolt razem, lądując o 18:25. Jeden z pilotów 315. lądował w Stradishall, a pozostałych dwóch wracało znad Francji w pojedynkę. Wracający piloci zostali ostrzelani przez artylerię plot. nad Boulogne – artylerzyści dobrze ocenili wysokość ich lotu, ale odłożyli za małą poprawkę.
 :004:

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #42 dnia: Grudnia 23, 2009, 09:36:47 »
Relacja Aleksandra Gabszewicza z IV/1 Dyonu Myśliwskiego Brygady Pościgowej z lotu 1 września 1939

      Poniżej przedstawiona została relacja por. pil. Aleksandra Gabszewicza, oficera taktycznego IV/1 Dyonu Myśliwskiego Brygady Pościgowej, z dnia 1 września 1939 r. Ofiarą Gabszewicza i Niewiary padł zapewne He-111 (L1+KN) z 5./LG 1. Według danych niemieckich samolot ten zaginął w rejonie Modlina około godziny 9:00. Czas ten jest sprzeczny z poniższą relacją, ale zgodny ze „Sprawozdaniem z działań za dzień 1.IX do godz. 16.00” Brygady Pościgowej.

      Ranek pierwszego września 1939 roku. Stoimy w Poniatowie na północ od Warszawy. Samoloty ukryte w lesie. Namiot, gdzie urzęduję jako pisarczyk, jest między eskadrami na skraju zagajnika.
      Odbieram telefon – mówi sztab: „Niemcy przekroczyli granicę państwa pod Działdowem o godz. 4:45 rano” – patrzę na zegarek – 6:35.
      Wychylam się z namiotu i krzyczę przez tubę: „Piloci do maszyn – czekać na rozkaz startu.”
      Szukam Adasia [kpt. pil. Adama Kowalczyka – dowódca IV/1 Dyonu – przyp. autora] i mówię o swoim zarządzeniu – akceptuje.
      Nie upłynęło pięć minut od pierwszej depeszy, a otrzymuję rozkaz: „Wszystkie samoloty dyonu – start.”
      „Nieprzyjacielskie samoloty zbliżają się z kierunku 11 c.” Powtarzam przez tubę otrzymany rozkaz.
      Adaś aż podskakuje, oczy mu się zaiskrzyły. Łapie kominiarkę i pędzi jak szalony do swojego P.
      Dyon wykołowuje z ukrycia do startu trójkami. Pierwszy idzie w powietrze klucz alarmowy, trójka: Himek [ppor. pil. Hieronim Dudwał – przyp. autora], pchor. Jurek R. [Jerzy Radomski – przyp. autora] i [plut. Mieczysław – przyp. autora] Kazimierczak. Wszystko odbywa się sprawnie tak jak przy lotach treningowych na Okęciu. Serce się raduje. – Mechanicy żegnają znakiem krzyża każdy samolot. Przecież to na wojnę. Pierwszy raz! Widzę, że trzy samoloty stoją nie zapuszczone. Przypominam sobie, że Szczur [ppor. pil. Tadeusz Sawicz – przyp. autora] pojechał z rozkazem do Warszawy i dlatego jego boczni pchor. Boguś [ppor. pil. Bogusław Mierzawa – przyp. autora] i kpr. [Andrzej – przyp. autora] Niewiara karnie czekają na zapuszczenie prowadzącej maszyny.
      Decyduję się zabrać Jaskółkę Nr 4, po nadaniu depeszy do sztabu o starcie dywizjonu.
      Kulesza, mechanik opuszczonej czwórki aż poczerwieniał z radości, że i jego maszyna będzie miała chrzest.
      Ustawiają się na skrzydełko przy skrzydełku. Start jak na popisach.
      Ciągniemy w górę. Przecinamy cienką warstewkę porannej mgły, i do góry w kierunku na północ. Dochodzimy do wysokości 1.500 m. Wtem dostrzegam przed sobą 5 samolotów o jakieś 500 m wyżej, idących w przeciwnym kierunku. Zdębiałem. Pierwszy raz w oczach widzę na samolotach czarne krzyże - może halucynacja? Zadzieram samolot do góry i ciągnę świecą do krzyży. Widzę kątem oka, że moi boczni nie wytrzymują nerwowo małej szybkości i stopniowo odłączają. Odkładam poprawkę. Brrr... brrr.... dwie ciórki biegną świecąc, do Szkopów. Tu maszyna moja zadrżała. Bęc... i jestem w korkociągu. Oddaję drążek sterowy, daję przeciwną nogę. Korkociąg zahamowany, ściągam znowu, by nabrać natychmiast utraconą wysokość. Za wcześnie – znowu jestem w korkociągu – „ Stary, a głupi” – pomyślałem, strofując sam siebie, „zaczekaj aż samolot nabierze szybkości”.
      Wyprowadzam. Jakaś Jaskółka jest już przy mnie – to Niewiara.
      Rozglądam się i widzę w odległości niewielkiej pięć bomberów.
      Ciągniemy. Zbliżamy się. Rozpoznaję He-111. Patrzę w dół – Modlin. Czym bliżej Warszawy tym więcej samolotów własnych na niebie. Dołącza do mnie trzecia maszyna – to Boguś. Wiedział gdzie iść gałgan.
      Bliżej. Ciężko jakoś idzie to zbliżanie. Otwieram ogień. Jest blisko. Po moich skrzydłach przebiegły iskierki. Teraz dopiero widzę, że czerwono-żółte krople płyną od Niemca – acha, to i on także strzela. Boguś widząc, że nie doczeka się kolejki do strzelania, a mając przed sobą Niewiarę, przesuwa się w prawo do następnego Heinkla. Dziwne widowisko – moje smugi pocisków dochodzą do bombowca i gasną w nim, w końcowej fazie dając dużą iskrę. Widzę tych ogników sporo. Wydaje mi się, że wszystko odbywa się bardzo powoli. Jak w zwolnionym filmie. Akcja ta ciągnie się już chyba 10 minut. A przecież to niemożliwe – przecież mam jeszcze amunicję. Cały ten cyrk trwa dopiero od paru sekund.
      Wtem widzę (a wydaje mi się, że słyszę) wybuch. Płomień i dym wydostaje się z lewego silnika Szkopa. Wydaje mi się, że jakgdyby ktoś ściągnął lejce, bo mój cel zostaje za szykiem. W parę sekund później, odrywają się dziwne przedmioty od podstrzelonego. To bomby! Skręca w lewo w dół. Jest dziwnie powolny – już nie mam kłopotu z doganianiem. Widzę cały czas Niewiarę. Odchodzę lekko w lewo i obserwują. Strzelec Heinkla ciągle się broni, po pewnym czasie jednak uspokaja się. Dochodzę znowu. Lufa karabinu na ogonie sterczy nieruchomo do góry – milczy. Zbliżam się jeszcze bardziej. Widzę strzelca, głowa oparta o prawą burtę.
      Pilot widocznie ma nadzieję dolecieć do bazy, gdyż robi zakręt o 180 stopni i bierze kierunek na Prusy Wschodnie. Schodzimy za nim coraz niżej i niżej. Wyraźnie widzę ruch samochodowy na jakiejś szosie. Za chwilę idziemy lotem koszącym. Od pięciu minut zabrakło amunicji mnie i Niewiarze.
      Duża polana ograniczona z trzech stron lasem, zaś z czwartej szosą. Heinkel zmniejsza szybkość – nie mogę utrzymać się za nim. Rozumiem – zrezygnował z powrotu i zamierza siadać przed siebie na polanie.
      W ostatniej chwili, nie będąc wyżej jak 2 metry nad ziemią, zawadził lewym płatem o samotne drzewo.
      Kurzawa i dym. Podrywam swego P.Z.L.-a do góry. Rozglądam się. Lewy płat Heinkla urwany, drzewo także przewalone. Kadłub leży więcej jak o 90 stopni od kierunku podchodznia do lądowania. Zaczynam krążyć. Wyciągam mapę, muszę bowiem zorientować się, gdzie jestem. Wiem, że jestem na północ od Bugo-Narwi. Wreszcie orientuję się, że jestem na południe od Ciechanowa. Zaznaczam paznokciem na mapie miejsce, gdzie leży samolot. Wracam. Jestem zadowolony. Ląduję na lotnisku. Podbiega Kulesza i stara się przekrzyczeć szum silnika. „startować – kierunek 16”. Nie wyłączając silnika, czekam parę minut, aż Struczak uzupełni mi amunicję. znowu start. Widzę, że jakiś „Puchacz” startuje także. Po krótkiej chwili dołącza. Idziemy na Zielonkę.
      Przez niebo pruje jeden dymiący Niemiec, a pięć naszych myśliwców siedzi mu na ogonie. – Tu nie ma już co robić. Kręcę się z 15 minut. Wtem po mojej lewej idzie w tym samym kierunku dwu-silnikowiec. Pełen gaz – zbliżamy się, poznaję, że to nie Heinkel. Acha to Dornier (zwany Bleischift) [właściwie „Bleistift” czyli „ołówek” samoloty Dornier Do-17 nazywano popularnie „latającymi ołówkami” ze względu na długi i wąski kadłub – przyp. autora]. Zobaczył nas – otwieram ogień. Coś dziwnego – bomber zaczyna pikować, ja za nim. Odległość między nami jakoś się nie zmniejszyła. Daję boosta i mimo to zostaję w tyle. 1000 m. 1500 m. Zaczyna ginąć na tle ziemi.
      „To jakiś nowy samolot” – pomyślałem. Później okazało się, że tych nowych samolotów Niemcy mają więcej niż starych. [Najprawdopodobniej był to Messerschmitt Bf-110 – przyp. autora].
      Wracamy na lotnisko. Prawie wszystkie samoloty już lądowały, bo od pierwszego startu minęło już około 2 godzin. Kołując widzę, że niektóre jednostki jeszcze nie są wciągnięte w ukrycie. Kulesza daje znak „wyłączyć”.
      „Panie poruczniku – pan także postrzelany.” Oglądam – tak. Mam parę przestrzeleń. Nie ma czasu grzebać się w samolocie, bo mechanicy obskakują i uzupełniają już benzynę i amunicję.

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #43 dnia: Grudnia 23, 2009, 09:43:00 »
Relacja Bronisława Betleja z 1 września 1939

      Poniższa relacja przedstawia kulisy niemieckiego nalotu na lotnisko w Moderówce 1 września 1939 r.

      (...) W dniu 1 września byłem w domu rodzinnym w Męcince. Około godz. 7:00 usłyszałem nagle ryk samolotów. Wydawało się, że dom się wali. Wybiegłem na dwór i zobaczyłem kilka samolotów przelatujących na małej wysokości. Nadlatywały trójkami od strony Jasła - Moderówki. Leciały bardzo nisko, doliną Jasiołki. Trwało to kilka minut. Odwracając głowę, zobaczyłem na horyzoncie góry Białkówki samolot lecący od Moderówki-Winnicy. Był już nad ziemią, gdy straciłem go z oczu. Wybiegłem z obejścia domowego w kierunku, gdzie mógł spaść. Razem ze mną biegli moi sąsiedzi i pracownicy elektrowni w Męcince. Byłem młody, biegłem szybko, toteż za parę chwil zobaczyłem na ugorach dworskich ogromny samolot, dwusilnikowy, dwusterowy, obmalowany krzyżami niemieckimi. W czasie ataku na lotnisko w Moderówce samolot ten zderzył się nad Winnicą z drugim samolotem niemieckim, który spadł w płomieniach i spłonął wraz z całą załogą, a ten o którym mowa, uszkodzony próbował lądować. Zahaczył o linie telefoniczne biegnące wzdłuż toru kolejowego, ściął słup telefoniczny i spadł na pole. Lotnicy, których było trzech, usiłowali naprawić uszkodzenie. Jeden z nich stał na skrzydle samolotu i coś naprawiał, a widząc nadbiegających ludzi wymontował karabin maszynowy i skierował go w ich stronę. Zataczając tym karabinem coraz szersze kręgi krzyczał "weg"! Spośród ludzi otaczających samolot wysunął się jeden z karabinem - Niemiec, widząc broń skierowaną w jego stronę, szybko się odwrócił i oddał do samolotu dwa strzały z rakietnicy. W tym momencie samolot zapalił się, lotnicy zeskoczyli z niego i podnieśli ręce do góry. Mężczyźni rzucili się na nich, rozpoczęła się szamotanina w wyniku której lotnicy zostali rozbrojeni i pobici. Na miejsce opisanego zdarzenia przybyli jedliccy policjanci i zabrali niemców na posterunek w Jedliczu, a następnie odtransportowali ich do Krosna. Po zapaleniu się samolotu zaczęła wybuchać amunicja - ludzie zaczęli się wycofywać (...)

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #44 dnia: Grudnia 23, 2009, 09:46:29 »
Relacja Fw. Karla Hiera z I./JG 76 z lotu 5 września 1939

      Lotnisko operacyjne w Polsce. Pole wzlotów jest akurat odpowiednie dla naszych myśliwców. Bezchmurne niebo, Pan Bóg myśli dobrze o nas. Mały nie rzucający się w oczy namiot wypełniony słomą zapewnia nam miejsce do spania. Niedaleko od nas jedna z głównych dróg, która prowadzi do Warszawy. [...]
      Zapisałem datę 5 wrzesień 1939 roku. Osłona myśliwska dla bombowców nurkujących nad miejscowością X o godzinie 09.40. Leci pierwszy rój w sile jednej pary. O godzinie 12 minut 30 jedna para dowodzona przez podporucznika leci na wolne polowanie w rejonie Radomsko – Łódź. Jednoczesne rozpoznanie, czy niemieckie oddziały wkroczyły już do Łodzi. Ustawić zegarki; jeszcze jedno pytanie; dziękuję. Tak brzmiał rozkaz naszego dowódcy eskadry.
      O godzinie 12.30 dwa myśliwce typu Messerschmitt 109 polują w nakazanym rejonie. Brunatny opar i dym wyznaczający dokładnie linię frontu. Płonące wioski są po części znakiem odwrotu uciekających Polaków, a po części śladem działań odwetowych naszych bombowców i grup bojowych. Usilnie przeszukujemy błękitną przestrzeń w poszukiwaniu wroga. Wtem – kilkaset metrów poniżej nieprzyjacielska maszyna. A może jest to nasza własna? Na końcach skrzydeł odkrywamy nieprzyjacielskie znaki rozpoznawcze. Daję sygnał przez radio. Nieprzyjaciel jeszcze nas nie dostrzegł. Wykonując pionowy zawrót bojowy mój podporucznik [Lt. Philipp – przyp. autora] bierze go na celownik. Zwrot w pionie nieprzyjaciela – dostrzegł nas – chce zwiać. Wróg wie aż za dobrze co oznacza mieć niemieckiego myśliwca na ogonie. Polski pilot wyskakuje – jego spadochron otwiera się i pędzony wiatrem opada powoli na ziemię. Jego maszyna wali się pionowo na ziemię niknąc w słupie ognia. Należy się nam zwycięstwo powietrzne.
      Dalej wszystko idzie zgodnie z rozkazem. Pod nami Łódź. Mój podporucznik zawraca w dół, krąży nisko nad miastem, aby dokładnie wypełnić zadanie rozpoznawcze. Osłaniam go na wysokości 1000 metrów przed niespodziewanym atakiem nieprzyjaciela. Widzę wyraźnie pode mną lotnisko Łódź, które odwiedziły i zbombardowały już nasze bombowce. Chmura kurzu na dole pozwoliła mi stwierdzić, że coś tam się dzieje. Startuje jakaś maszyna. Czyżby polski system ostrzegania wykrył niemieckich lotników nad miastem? Wróg dzielnie wspina się w górę; jeszcze mnie nie zobaczył. Znowu korzystam z mojej radiostacji. Mój podporucznik otrzymuje wiadomość i zaczyna się wznosić. Teraz jednak naprzód na wroga – krótka korekta kursu – wyraźnie widzę nieprzyjaciela w celowniku. Rozpoznaję znaki rozpoznawcze przeciwnika; jest to jeden z typów polskich myśliwców. Jeszcze za daleko by otworzyć ogień. Odbezpieczam spust moich obu działek i karabinów maszynowych. Broń odbezpieczona. Naciskam spusty broni pokładowej – nieprzyjaciel rośnie w celowniku – wskaźnik prędkościomierza pokazuje coraz większą szybkość. W kabinie dym prochowy. Pociski mojej broni pokładowej z gwizdem i wyciem uderzają od tyłu nieprzyjaciela. Wróg chciał uciec do góry – na próżno – odpadają mu skrzydła – wybucha płomień – płonące resztki z ogromną siła uderzają w ziemię. Mój podporucznik krzyczy przez radio: „Uwaga, strzela artyleria przeciwlotnicza!”. Rzeczywiście, przede mną dostrzegam obłoczki wybuchów, unik w lewo, w prawo, a potem naprzód. Jeszcze tylko rundka aby uhonorować mojego przeciwnika, i potem precz z tego kotła czarownic. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że jestem lotnikiem. Kończy się zapas paliwa – teraz do domu – wypełniliśmy nasze zadanie, zestrzeliliśmy dwóch nieprzyjaciół. Znowu możemy zapisać dwa zwycięstwa powietrzne do dziennika działań bojowych eskadry.


Relacja Fw. Wolfganga Kocha z I./ZG 2 z lotu 14 września 1939

      Poniższa relacja dotyczy lotu bojowego, który wykonała I./ZG 2 14 września 1939 r. w czasie 15.20-17.30. Lot ten wykonało 7 Bf-109D z klucza sztabowego i 1. Staffel. Start nasąpił po zrzuceniu na lotnisku w Dębicy, gdzie stacjonowała jednostka, przez He-111P ze Stabsstaffel/KG 55, meldunku o odkryciu dużej ilości polskich samolotów na lotnisku w Brodach. W locie bojowym wzięli udział: dowódca Hptm. Johannes Gentzen, Lt. Hartwig-Bonnies Domeier, Ofw. Heilmeyer, Uffz. Fischer, Fw. Wolfgang Koch, Uffz. Georg Schuch oraz Fw.d.Res. Wolfgang Brachs. Na południe od miasta Brody jednostka napotkała dużą formację polskich Karasi zmierzających z Wielicka do Stanisławowa. Było to siedem maszyn z Rezerwowej Eskadry Rozpoznawczej SPL Dęblin oraz około dziesięć z Eskadry Ćwiczebnej Pilotażu Nr 3 SPL Dęblin. Niemieccy piloci zgłosili zestrzelenie aż 14 maszyn, z czego oficjalnie zaliczono im osiem. Fw. Koch zgłosił zestrzelenie dwóch maszyn, które nie zostały jednak uznane. Podczas walki został on trafiony przez strzelca pokładowego zaatakowanego Karasia i był zmuszony lądować na brzuchu na uszkodzonym samolocie na północny-wschód od Garwolina. Po lądowaniu porzucił swojego Bf-109D WNr 507. Ranny pilot powrócił do jednostki dopiero około 5 października i wtedy to też zdał poniższą relację.
      Rezerwowa Eskadra Rozpoznawcza straciła 2 P.23A.. Załoga w składzie: pchor. Józef Mika, pil. pchor. Włodzimierz Łomski, strz.sam. pchor. Jan Matuszkiewicz poległa. Drugi Karaś z załogą obs. pchor. Władysław Cehak, pil. plut. Leonard Pruski (nazwisko strz.sam. nie jest znane) na pokładzie został doszczętnie rozbity podczas próby przymusowego lądowania, na skutek czego obserwator odniósł rany. Brak informacji nie pozwala na ustalenie strat Eskadry Ćwiczebnej Pilotażu.

      Zestrzeliłem pierwszą polską maszynę bombową i znalazłem się za drugą rozpoczynając pościg. Facet strzelał jak szalony, ale ja nie dałem się wyprowadzić z równowagi i trzymałem się go twardo. Kiedy tylko dostatecznie się zbliżyłem, nacisnąłem na spust moich karabinów maszynowych. Seria trafiła. W tej samej chwili jednak moja maszyna też dostała i miałem pełne ręce roboty. Dostałem trafienie w kabinę, w oku znalazły się odłamki szkła oślepiające mnie na kilka sekund, a co gorsze poczułem gorąco za plecami. Dostałem w zbiornik - gruchot się pali. Masz ci los! Trzeba wysiadać! Dziwne, jaki spokój ogarnia w takiej chwili. Ułożyłem wszystko na sobie, sięgnąłem po pistolet, poprawiłem szelki spadochronu, aby jak najszybciej móc się z nich uwolnić po lądowaniu. Tymczasem za mną robiło się coraz gorącej i byłem pewien, że po odrzuceniu osłony kabiny powstanie przeciąg, który spowoduje szybki rozwój pożaru. W dole rozciąga się las, ale pomiędzy drzewami widać coś przypominającego łąkę, doskonałe miejsce do lądowania. Bezpiecznie sprowadzam maszynę w dół, wyskakuję z kabiny tak szybko, jak tylko możliwe, i oddaje cztery strzały w silnik, żeby samolot porządnie zaczął się palić i nie wpadł w ręce Polakom.