Nie to żebym się miał za eksperta czy hejtował dla sprawy; ale ta historyjka jedzie fejkiem na kilometr. Przykład: wchodzą goście na częstotliwość "centrum ruchu lotniczego w Los Angeles", skąd pochodzi "większość ruchu w eterze" związanego z "codziennym tłokiem w powietrzu w sektorze"; a po błyskotliwej wymianie uwag nagle "przez całą drogę do wybrzeża nie usłyszeliśmy żadnej transmisji na tej częstotliwości". Że co, WSZYSTKIE samoloty prowadzące rutynową, a więc w sporej części WYMAGANĄ korespondencję z organem kontroli ruchu lotniczego, nagle zamilkły będąc pod wrażeniem ich zaje...fajności? A kontroler stał się jasnowidzem i telepatą (względnie telekinetą)? Albo uwaga o "staniu się załogą" w jednym momencie, i "zostaniu przyjaciółmi na lata" w drugim kilka sekund później, akurat tuż po zaliczeniu wymaganej regulaminem (dosyć dużej jak na tak drogą w eksploatacji maszynę) ilości lotów szkolnych (i ani minuty wcześniej!)? I jeszcze ta uszczypliwa i w ogóle nie wydelikacona sugestia o wyższości pilotów lotnictwa nad pilotami marynarki...
Daleki jestem od insynuowania że autor nie był/jest pilotem, czy szczególnie Blackbird'ów; ale sama historia wygląda bardziej na umiarkowanie wiarygodną beletrystykę niż na "autobiografię". Bez wątpienia całą książkę czyta się lekko i przyjemnie; ale styl i treść pasuje bardziej na pisaną na zamówienie biura rekrutacji USAF i zaakceptowaną przez dziesiątki różnych organów (w tym FAA, ATCA, AOPA i masę innych, którym się trzeba było przypodobać) "kopalnię kasy/broszurę reklamową" niż na książkę opartą na zdarzeniach autentycznych. To z przytoczonego fragmentu nieco za bardzo zaciąga promowaniem kolejnego "urban legend", jakich wokół "bogów z sił zbrojnych USA" krąży już w sieci tysiące (niektóre zadziwiająco zbliżone do przytoczonej tutaj "historii...).