Nie powiedziałem, że Richthofen zginął w zadaniu szturmowym, przytoczyłem go tylko, jako przykład, że wtedy czasem łatwiej było paść od ognia z ziemi niż dać się zabić przeciwnikowi z powietrza, choćby i przez zwykłego pecha, jak w tym przypadku. Fakt, że było tu z mojej strony niedomówienie, za które przepraszam. Przechodząc do rzeczy, szturmowanie okopów równało się przejściu przez zaporę artylerii p-lot, wejściu w bliski kontakt z gniazdami karabinów maszynowych, karabinów osobistych piechociarzy, rewolwerów innych wynalazków "zdolnych do miotania pocisku z lufy, lub elementu ją zastępującego"

siedząc w względnie powolnym samolotem o niezbyt wytrzymałej konstrukcji, a potem ponowne przejście przez strefę rażenia p-lotki, której jeden pocisk mógł bez większego problemu dosłownie zdmuchnąć taki samolocik z nieba.
Faktycznie taka perspektywa raczej mobilizuje do latania stricte myśliwsko, ale to nie znaczy, że przy tego typu zadaniach było znowu tak kolorowo. Jak się zleciało i zaczęło ze sobą kotłować kilka czy kilkanaście maszyn, to o przypadkową śmierć nie było trudno. Wadą walk powietrznych było to, że jak się szmatolot zajarał przy szturmowaniu, była jeszcze nadzieja na awaryjne lądowanie, za to jak się zaczął kopcić na kilku tysiącach metrów, to już raczej można sobie było skoczyć na główkę bez spadochronu. Do tego, ponieważ zdarzało się, że jakość i surowce użyte do wykonania ówczesnych samolotów dorównywały niedościgłym wzorcom dzisiejszych fabryk z ChRL, nie można było mieć stuprocentowej pewności, czy nam samolot wytrzyma takie same przeciążenia, co samolot kolegi, nie tracąc przy tym skrzydeł, czy innych drobnych szczegółów konstrukcji.
Generalnie pierwszo-wojenni piloci musieli mieć jaja, żeby latać na jakiekolwiek misje, a co by się na tej wojnie nie wydarzyło, to raczej demotywowało, niż motywowało ówczesnych do czegokolwiek, tak sobie myślę.
S!