Częściowo zgodzę się z tym co pisze Ramm - też się o urząd obiłem, ale wyrobić tam się nie dało. 90% winy za wszystko ponosi samo polskie prawo, które jest tak pisane, żeby nikt absolutnie nic z niego nie zrozumiał. Jak mimo wszystko jest zrozumiałe, to trzeba dorobić błędów gramatycznych. Jednak nie jest tak, że urzędnik jest biedną gąską pomiędzy sierpem a młotem. Sporo urzędów tonie w biurokracji - na wszystko musi być podpis, papierek, wszystko trzeba załatwić osobiście, mieć stempel, a potem cały ten burdel ląduje w papierowej teczce gdzieś na jakimś regale i po jakimś czasie jest archiwizowany. Lata 50 to mało powiedziane. Najlepsze jest to, że te wszystkie papiery to masa kłopotu, bo ciężkie, bo się teczka rozpada, bo nie ma spisu treści, albo potwierdzeń odbioru z poczty itd. Tego typu robotę dostają zazwyczaj mało ogarnięte paniusie, które bojąc się o zniszczenie świeżo pomalowanych paznokci zlecają to stażystom albo praktykantom, którzy szczerze nienawidzą tak tej pracy, jak i korpusu urzędniczego i leją na to ciepłym moczem, czego efektem jest burdel, do posprzątania którego zostają przydzieleni kolejni stażyści i kółko się zamyka.
Nie twierdzę, że wszyscy urzędnicy są źli i leniwi, ale sporo jest takich, co traktuje swoją pracę jak skaranie boskie, ale ani myśli o zmianie, a ludzie kompetentni i pracowici nie są spokrewnieni z dyrektorem.