Chłodny , jak na Florydę poranek , godzina 7.00. Ciepło ubrani z torbami podróżnymi idziemy szybkim krokiem do stojących przed nami skrzydło w skrzydło Beechcraftów Baron 58. W tym dniu rozpoczynamy swoją przygodę planowaną od dłuższego już czasu. BEECHCRAFT udostępnił nam dwie swoje maszyny chcąc w ten sposób nadać niejako rozgłos swej marce. Ta podróż do Nowego Orleanu mająca dać początek wielkiej wyprawie lotniczej dookoła świata na maszynach napędzanych klasycznym śmigłem rozpoczynała się właśnie tutaj w Miami na lotnisku międzynarodowym.

Ja i Noe w obydwu takich samiuśkich , jak na razie wypożyczonych Baronach 58 mieliśmy za chwilę rozpocząć swoją podróż. Czas pokaże , co nas po drodze czeka.

Pierwszy etap rozpoczął się przy dość przyzwoitej pogodzie Na granatowym jeszcze niebie widniały pierzaste chmury . Nim wykołowaliśmy na pas startowy i otrzymaliśmy pozwolenie na start minęło dość czasu , zdążyliśmy zauważyć jak na wschodzie pojaśniało

Wystartowaliśmy jeden za drugim , aby zaraz skręcić na północny zachód starając się złapać sygnał VOR-a. Za niedługo sygnał Morse’a upewnił nas ,że kierujemy się dobrym kursem. Ależ ta maszynka jest przyjemna! Ten mały dwusilnikowy samolocik pozwalał na prowadzenie przyjemnych kilkusetkilometrowych wojaży z prędkością 200 węzłów.

Przez kilka Lecieliśmy niezbyt wysoko , około 500 stóp nad ziemią starając się podziwiać uroki Florydy. minut lotu podziwialiśmy gęste zabudowania Miami i całej aglomeracji wokół. Niewielkie kolorowe budynki otoczone zielenią palm i innej bujnej roślinności cieszyły oko , po jakimś czasie te piękne widoki ustąpiły pustkowiu rozległemu na kilka dobrych kilometrów. Lecąc wsłuchiwaliśmy się w pomruk 300 konnych silników obserwując wskazania temperatury głowic , ciśnienia oleju, obrotów .

Dokonałem niezbędnych ustawień skoku i mocy silników. Za chwilę lecieliśmy już nad zielonymi połaciami bagien i lasów by po jakimś czasie dolecieć znów do zurbanizowanych obszarów wokół Tampy podziwiając sieć dróg , autostrad i mostów wybiegających w głąb zatoki Meksykańskiej.


. Las porozstawianych masztów dodawała uroków niewysokiej zabudowie z gdzieniegdzie wyrastającymi niedużymi „wieżowcami”.

Kolejne dane nawigacyjne i nowe namiary. Okazało się że nasze odbiorniki nie łapały tak szybko sygnałów radiolatarni jak byśmy się tego spodziewali. Kilkuminutowy jednak lot na kursie zgodnym z planem i po jakimś czasie usłyszeć w słuchawkach uspokajający sygnał Morse’a identyfikujący naszego „bikona”.

Piękna pogoda na loty. Gdzieniegdzie puszyste chmury zachęciły nas do wspięcia się na pułap 8000 stów aby popodziwiać ten uroczy krajobraz z góry. Po wejściu na pułap podziwialiśmy zupełnie inny świat.

Zaraz jednak zeszliśmy niżej na 1000 stóp blokując pułap autopilotem i pilnując kierunku na nasze DME.

Dobra pogoda niestety zaraz ustąpiła tej brzydkiej. Wpadliśmy w paskudny obszar deszczowych nisko kłębiących się nad ziemią chmur.


Krople deszczu rozbijały się na szybie Barona wprawiając mnie w senny nastrój. Weszliśmy dla pewności znów wyżej aby przypadkiem nie zawadzić o jakąś niespodziewaną przeszkodę na ziemi.

. Znów 8 tysięcy stóp. Na tych wysokościach konieczne w Baronie okazało się manipulowanie i kombinowanie mieszanką paliwa . Silniki jęczały ciężko unosząc nas 5 m/s na zadany pułap. Wokół potężne kłęby chmur. Sylwetka Barona pilotowanego przez Noe pojawiała mi się raz przed nosem , potem znów znikała , po to by znów zobaczyć go w innym miejscu.


. Zbliżaliśmy się do Panama City. Już na niższym pułapie wlatując w strefę raz złej , raz dobrej pogody w pewnym momencie straciliśmy ze sobą kontakt radiowy. Okazało się że radiostacja Noego odmówiła posłuszeństwa.


Kiedy byłem już dobrych parę kilometrów za Panama City Noe zadzwonił do mnie na komórkę i powiedział mi o swoich kłopotach . Poinformował że wylądował na tamtejszym lotnisku. Zawróciłem i wylądowałem tam również wypatrując oczy w paskudnej mgle co chwila przysłaniającej widoczność.

Na szczęście od ujścia rzeki ustawione światła stroboskopowe pomogły mi bezproblemowo posadzić maszynę na pasie. Uff.!. Dokołowałem na miejsce postojowe i wyłączyłem silniki. Problem z radiem u Noego dało się rozwiązać , jednak musiało to nieco potrwać . Spalony układ elektroniczny niestety mógł być sprowadzony najwcześniej następnego dnia. No cóż- warto będzie trochę pozwiedzać to piękne miejsce. Jutro poszukamy jakiejś innej maszynki – może jakiejś Cessny i jak pogoda pozwoli polatamy sobie po okolicy.
(ciąg dalszy nastąpi)