Pewien misjonarz był z misją humanitarną w Afryce ...
Przypomniało mi sytuację, która
ponoć zdarzyła się naprawdę. Czytałem to w jakiś wspomnieniach pilotów bardzo dawno i odtwarzam z pamięci, więc jak ktoś coś wie o tej historii to najwyżej niech mnie poprawi.
... Na jednym z Afrykańskich lotnisk będących, międzylądowaniem samolotów (bynajmniej nie przeznaczonych do lotów humanitarnych

) dostarczanych lotem ze Stanów mechanicy trzymali sobie w charakterze maskotki oswojonego lwa - "maskotka" była dobrze znana pilotom odbywającym loty transportowe.
Pewnego razu podczas lądowania Mustangiem jeden z pilotów zauważył, że lew-maskotka wybiegł na pas prosto pod jego samolot - unikając zderzenia ze zwierzęciem (a w rezultacie pewnie katastrofy - taki zwierzak jednak troche waży, a prędkość samolotu przy lądowaniu w końcu nie jest mała), gość wykonał takiego "kangura" jakiego podobno nie widywało się nawet na lotniskach szkolnych. Podwozie jakimś cudem to wytrzymało i gdy facet skołował z pasa, zauważył wysiadając, że lew bezczelnie położył mu się w cieniu pod skrzydłem. Wyskoczył "spieniony" z kabiny i z całej siły kopnął lwa w 4 litery... lew zdziwiony uciekł w pobliskie krzaki.
Kilkanaście minut później, pilot wchodzi do mesy, a tam lew "urzęduje" sobie spokojnie z mechanikami. Wyjechał chłop więc "z mordą" na obsługę żeby na drugi raz wiązali bydlę na czas lądowania, bo on parenaście minut temu przez tego lwa o mało się nie rozbił itd.
Mechanicy popatrzyli na faceta zdziwieni i stwierdzili, że nie wiedzą o co mu chodzi - bo ten oswojony lew tu już z nimi od ponad 2 godzin siedzi w mesie.
Wyszło na to, że gość nakopał do d... dzikiemu lwu. Nie wiem na ilę ta historia jest prawdziwa, ale mnie akurat rozśmieszyła. A że nie skończyło się tak jak z tym misjonarzem - pewnie dlatego, że pilot był ...
wiadomej narodowości
