Autor Wątek: Wojenne relacje lotników  (Przeczytany 21866 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #45 dnia: Grudnia 23, 2009, 09:52:32 »
Relacja F/O Pawła Niemca z 17 Dywizjonu Myśliwskiego z lotu 17 listopada 1940

      Poniższa relacja dotyczy walki jaką 17 i 257 Dywizjon Myśliwski przeprowadziły 17 listopada 1940 r. Zadaniem dywizjonów tego dnia była osłona konwoju płynącego w rejon Harwich. Podczas wykonywania zadania brytyjscy piloci zauważyli formację 60 samolotów, które rozpoznali jako Bf-109, He-113, Bf-110 i BR.20. W rzeczywistości były to Bf-110 z EGr.210, eskortowane przez grupę Bf-109 Majora Adolfa Gallanda z JG 26. Doszło do walki, podczas której 257 Dywizjon zaatakował Bf-109, a 17 Dywizjon Bf-110. W składzie 17 Dywizjonu leciało kilku Polaków, w tym autor poniższej relacji F/O Paweł Niemiec. EGr.210 stracił w tej walce 3 samoloty, natomiast JG 26 jedną maszynę. F/O Paweł Niemiec zniszczył jednego Bf-110 do spółki z P/O F. Kordulą. Jak widać na podstawie poniższego raportu, Polak nawet nie zauważył, że zestrzelił samolot Luftwaffe. Zwycięstwo przyznano mu na podstawie raportów innych pilotów jednostki.

      Leciałem jako Blue 1, kiedy zauważyłem Me 110 i Me 109 po naszej prawej stronie. Skręciliśmy do ataku, lecąc na wprost Me 110. Ponieważ byliśmy na wprost słońca, miałem problemy z obserwowaniu przeciwnika. Otworzyłem jednak ogień z odległości około 300 jardów i ostrzelałem dwusekundową serią jednego z Me 110 z ostatniej sekcji. Ze względu na oślepiające słońce nie zaobserwowałem skutku swojego ataku. Skręciłem w lewo i zobaczyłem za sobą kilka Me 109 lecących powyżej. Dwa z nich znurkowały wprost na mnie i otworzyły ogień, ale z bardzo dużej odległości. Ja też wystrzeliłem długą serię do jednego z nich z odległości około 300 jardów, ale ponownie nie zauważyłem skutków moich strzałów. Wtedy zaobserwowałem jak strzela artyleria przeciwlotnicza nad Harwich. Poleciałem w tamtym kierunku, ale samolotów nieprzyjaciela nie znalazłem. Zdecydowałem więc wrócić na lotnisko.


Relacja Hptm. Fritza Schleifa z I.(Z)/LG 1 z lotu 1 września 1939
     
Poniżej została przedstawiona relacja Hptm. Fritza Schleifa, który podczas starcia nad Warszawą 1 września 1939 r. zestrzelił 3 PZLe P.7a ze 123. Eskadry Myśliwskiej.

      Kiedy doleciałem z moim rojem nad Warszawę, zobaczyłem jak pode mną wspinają się do góry dwie do trzech eskadr polskich samolotów myśliwskich typu PZL 24 [PZL P.7 - przyp. autora]. Dałem sygnał do ataku. Myśliwca, którego zaatakowałem, ostrzelałem z odległości 80 metrów. Pociski weszły w cel, samolot natychmiast zaczął się rozpadać. Pilot zdołał uratować się na spadochronie. Kołysał się pod nim łagodnie opadając w dół. Również atak na drugiego przeciwnika zakończył się sukcesem. Podszedłem do nieprzyjacielskiej maszyny na odległość 20 metrów i zapaliłem ją ogniem broni pokładowej. Tymczasem jeden z moich plutonowych zapalił i zestrzelił innego PZL, który zawisł za moją maszyną, aby zaatakować mnie od tyłu. Krótko po tym inny plutonowy uratował mnie z podobnej opresji. Także jemu udało się zestrzelić Polaka, który chciał atakować mnie od tyłu. Mojego trzeciego przeciwnika zmusiłem do ucieczki w dół a następnie z najbliższej odległości otworzyłem do niego ogień. Jego maszyna zapaliła się natychmiast i eksplodowała tak że jej szczątki przeleciały nad skrzydłami mojej maszyny. W ten oto sposób mogliśmy odnotować sześć zwycięstw powietrznych w ciągu niecałych 10 minut.


Relacja Hptm. Johannesa Gentzena z I./ZG 2 z lotu 4 września 1939

      Poniższa relacja dotyczy lotu bojowego, który wykonała I./ZG 2 4 września 1939 r. w czasie 11.05-12.35. Lot ten przeprowadziło 8 Bf-109D z 1. Staffel. Samoloty udały się w rejon Łodzi w celu zapewnienia osłony myśliwskiej Pz.Div. 1, oraz rozpoznania polskich myśliwców stacjonujących w pobliżu miasta. Podczas patrolu nad miastem odnotowano ostrzał polskiej artylerii plot. Tam Bf-109D wdały się w walkę, podczas której zniszczyły dwa PZL-e, próbujące przechwycić rozpoznającego bombowca z III./KG 76. Zwycięskimi pilotami okazali się Lt. Hans Nocher oraz Uffz. Georg Schuch.
      Pilotami zestrzelonych maszyn byli oficer techniczny dyonu III/6, por. Tadeusz Jeziorowski (zginął podczas próby lądowania w Widzewie na P.11c „3”) oraz ppor. Zdzisław Zadroziński ze 162 Eskadry Myśliwskiej (został ranny, zdołał wylądować na lotnisku lecz jego PZL został zniszczony podczas ataku szturmowego Messerschmittów).

      Pod Łodzią lecieliśmy w ciasnym szyku tarasowym na wysokości około 1000 metrów, kiedy zobaczyliśmy przed nami dwa polskie myśliwce; jeden z nich zawisł nad nami. Część eskadry zeszła lotem nurkowym w dół. Ja sam zaatakowałem jednego z Polaków. Moje pociski musiały go trafić w silnik, ponieważ natychmiast odszedł lotem ślizgowym w bok. Podążyliśmy tuż za nim i ku naszemu zdziwieniu zauważyliśmy, że miejsce, na którym chciał wylądować, było dobrze zamaskowanym polskim lotniskiem operacyjnym. To było wspaniałe zaskoczenie! Nigdy nie odnaleźlibyśmy kryjówki polskich myśliwców, gdyby nasz uciekinier nie posłużył nam za przewodnika. Postrzelany samolot podczas lądowania stanął na głowie i zaczął się palić. Pilot wyskoczył i odbiegł szukając schronienia. Z dziewięciu polskich samolotów, które odkryliśmy na lotnisku, pięć stało w jednym szeregu. Przelecieliśmy nad nimi na małej wysokości i ostrzelaliśmy je pozostawiając wszystkie w płomieniach. Kolejne cztery stały skierowane nosami w stronę stogu siana. Tutaj nasze zadanie było jeszcze prostsze: kilkoma pociskami zapaliliśmy stóg, i przy tej okazji cztery maszyny również spłonęły. Tymczasem drugi Polak, który wisiał nad nami, zszedł spiralą w dół w stronę jednego z moich towarzyszy, który uniknął ataku i umknął. Wówczas Polak został zaatakowany i zestrzelony przez innego z naszych.

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #46 dnia: Grudnia 23, 2009, 09:56:33 »
Relacja kpr. pil. Michała Cwynara ze 113. Eskadry Myśliwskiej z Kampanii Wrześniowej

      1 września. Wcześnie rano cały dywizjon – 113-114 i 121 Eskadra wystartowały pojedynczo z piaskowego lotniska polowego, na przechwycenie, pościg grupy bombowców, które po bombardowaniu Warszawy czy lotniska Okęcia, wracały do Prus Wschodnich. Po starcie, nabierając wysokości, przyłapanie nieprzyjaciel, który (przypuszczalnie dobrze poinformowany o naszych PZL-ów słabej zdolności wspinania się) również nabierał wysokości, okazało się niemożliwe!
      Lecąc po lewej stornie dywizjonu, jako boczny, („skrzydłowy wariat”) d-cy dywizjonu, aby zakończyć ten pościg przypikowałem, później podciągnąłem w górę, odłożyłem kilka pierścieni poprawki na celowniku i począłem grzać! Strzelać! Wypompowałem prawie wszystką amunicję, bez skutku! Junkersy leciały dalej. Niezgrabne prostokątne skrzynie, pokryte jakby falowaną blachą, z dwoma silnikami, chyba powybijałem w nich dziury! Strzelając z dużej odległości, ok. 1000 m, dwa karabiny maszynowe nie trafiły w zbiorniki – czy sieć paliwa.
      Pierwszy lot bojowy zakończył się rozczarowaniem. Później, tego samego dnia, były zwycięstwa, akty heroizmu i bolesne straty!
      Wcześnie po południu, kluczami i pojedynczo, startowaliśmy na obronę Warszawy. Na wysokości porad 1000 m poleciałem nad naszą bazę Okęcie. Lądowisko z masą kraterów, głębokich wyrw, szczególnie we wschodniej części blisko hangarów. Nad południowo-zachodnią częścią lotniska na fabrykę PZL-u, trochę niżej ode mnie z Warszawy leciały dwa samoloty nieprzyjaciela, jednosilnikowe, z podobnym podwoziem jak nasz „Karaś”. Były to Ju 87. „Sztuki” powracające z bombardowania. Ze słońca, w lewym skręcie, ze strony „Ursusa”, zacząłem pikować, atakować z tyłu. Dołączając do tylnego Ju 87 z nadmierną szybkością „wykopałem” nogami, aby się uplasować z tyłu. Z ok. 50 m otworzyłem ogień, górna część kabiny wyskoczyła, czy pilot sam ją otworzył, skręcił nagle w lewo-dół, do przymusowego lądowania. Na trawie zawirował w lewo i postawił samolot na „nos”. Wyciągnąłem do góry, w lewym skręcie, aby powtórzyć atak, upewnić się, wykończyć pilota! Ciągle w zakręcie, po mojej prawej stronie, strugi czerwono-oranżowych sztychów-fastryg, ogień nieprzyjaciela atakujący z góry ze słońca. Najpierw myślałem, że ten drugi „Sztukas” strzela! Dwusilnikowy Me 110 wyciągnął w górę prawie pionowo, aby powtórzyć atak na mnie. Z ogromną nade mną przewagą szybkości zaczął znowu pikować. Zaskoczony, oszołomiony tak dramatyczną zmiana fortuny – jedyny ratunek dla mnie to robienie uniku pod niego. Po ataku, znów wyciągał w górę. Ja, do ziemi, aby zniwelować jego przewagę.
      Tak ogromna przewaga szybkości wznoszenia się była dla mnie szokiem.
      Po wylądowaniu w Poniatowie, raport, relacje o locie. D-ca 113-tej por. Wieńczysław Barański zaakceptował moje zeznania.
      Wieczorem pierwszego dramatycznego dnia wojny poszliśmy do zabudowań na północnej stronie lotniska polowego. W jednym pokoju, w łóżku, całe ciało zabandażowane, kolega pilot ze 123-tej eskadry, okropnie popalony, biedak – jęczał z bólu!
      W ciągu następnych dwu dni moja osobista saga – nierówna walka z Me 110! Doszedłem do przekonania, wmówiłem sobie, że w tych spotkaniach miałem do czynienia z tym samym „kłusownikiem” – fachowcą. Technicznie wiedział co robi, szczęście dla mnie – że był słabym strzelcem!
      Następnego dnia, przed południem, na zachód od Błonia, lecąc na wysokości 500 m, ze słońca okropnemi strugami ognia zaatakowany przez Me 110. Po ataku wyciągnął w górę, ja gwałtownie skręciłem w kierunku jego prawie pionowego wspinania, oddałem krótką serię ognia. On znowu zaatakował, ja pod niego, ciągnąc za nim w górę, znowu oddałem serię ognia. Me 110 odleciał. Spotkanie stosunkowo niskie, pode mną, na polu, chata w płomieniach! Chłop i kobieta latają do studni z wiadrami po wodę, aby gasić pożar! Czyżby ten brutalny Me 110 podpalił dom? Jego cztery armatki (dwie 30 mm i dwie 20 mm, to potężny ogień. Podczas strzelania do mnie, ogień nieprzyjaciela podpalił chatę. Czułem się, do pewnego stopnia winnym spowodowania tego nieszczęścia.
      Przygnębiony odleciałem do Poniatowa, zostawiając dwoje biednych ludzi, fanatycznie, beznadziejnie usiłujących ratować swój dom. Poniatów, niefortunny wybór lotniska polowego. Przy starcie i lądowaniu okropna struga kurzu, z piaszczystego terenu, łatwy do rozpoznania przez nieprzyjaciela! Wyobraźnia! Wiele Me 110 grasowało po warszawskim niebie!
      Po lądowaniu i zeznaniu d-cy o locie, niefortunny dziwny incydent: Młody podchorąży – pilot, który już uprzednio „podpadł” d-cy za opowiadanie bzdur – „bujania” wylądował, wysiadł z kabiny PZL-u i oznajmił: „Zestrzeliłem Me 109!”.
      Por. Wieńczesław Barański, dzielny pilot – dowódca, niecierpliwy, pełen temperamentu, nie znosił głupców, wyjął Visa zza pasa (podczas kampanii lataliśmy z pistoletami, aby w razie zestrzelenia – bronić się) i powiedział młodemu podchorążemu: „Odwołaj to natychmiast! Jeżeli nie odwołasz – to Cię palnę!” Młodzik zbladł, uświadamiając sobie, że d-ca nie żartuje – powiedział – „nie zestrzeliłem”! Barański – „powtórz, że nie zestrzeliłeś Messerschmitta!” – powtórzył!
      Zawieszony w lataniu, był to jego ostatni lot w naszej jednostce. Po kampani wrześniowej zniknął.1
      Po południu w naszych oczach nad lotniskiem Me.110 zestrzelił (na ziemi krzyczelismy – „Uważaj! Skręć! Skręć!”) mojego wodza z Sarny i Osowca, Aleksandra Gabszewicza ze 114 Eskadry. Gabsio ratował się skokiem spadochronowym...
      3 września przed południem, w nadwarszawskim słońcu czekałem na mojego przeciwnika. Podczas prawie bezsennej ubiegłej nocy przemyślałem jak sobie radzić z tym Messerschmittem. Tym razem, wcześniej byłem na jego ogonie podczas wznoszenia. Grzałem dłuższą serią z karabinów maszynowych. Moje pociski spowodowały awarię jego lewego silnika. Z dymiącym silnikiem, pod cumulusów chmury, umknął do Prus Wschodnich.
      4 września odlot na nowe lotnisko polowe do Radzikowa, na wschód od Błonia. Małe, wąskie lądowisko. Zakwaterowanie w stodole, nocny wypoczynek na słomie. Na krawędzi lądowiska reflektor szuka po ciemnym niebie bombowców nieprzyjaciela. Pomimo zmęczenia trudno zasnąć, odgłosy wybuchów artylerii z zachodu złowrogo przypominały co się dzieje...
      5 września od rana intensywne patrole w rejonie Okęcia. Zbiorowo piloci 113, zestrzelili Me 110 i Junkersa 87.
      W nocy odgłosy huków artylerii – głośniejsze...
      Szóstego września, w namiocie dowódcy dywizjonu, odprawa 113 i 114 Eskadry, jak się później okazało, na ostatnią wyprawę całego dywizjonu.
      Zadaniem naszego dywizjonu miało być atakowanie kolumny czołgów zbliżającej się z rejonu Kutno-Łęczyca-Koło. IV Dywizjon trójkami na wysokości 800-1000 m. Dowódca dywizjonu (podczas odprawy) wyznaczył mnie jako ostatniego pilota po lewej stronie formacji. Mietka Kaźmierczaka po prawej stronie. Startowanie pojedynczo, z wąskiego Radzikowa, w rejonie Sochaczewa, Kaźmierczak i ja mieliśmy odłączyć się od formacji dywizjonu, obniżyć do lotu „kosynierem”, jako skauci szukać kolumn czołgów. Po spostrzeżeniu nieprzyjaciela (nie mieliśmy łączności radiowej) Mietek i ja, wznieść się do lecącej formacji Dywizjonu, pomachać skrzydłami i prowadzić do atakowania nieprzyjaciela!
      Zbiegiem okoliczności planowany lot przybrał zupełnie inny format.
      Po starcie i sformowaniu w szyki, wczesnym popołudniem wzięliśmy kurs w kierunku Łowicza, Mietek Kaźmierczak i ja, jeszcze z formacją dywizjonu, spostrzegliśmy dużą formację tego typu co spotkaliśmy w pierwszym dniu nad Poniatowem, lecących z naszej lewej ku prawej stronie na północ do Prus Wschodnich. Byli oni na większej wysokości od nas. Skręciliśmy w prawo i zaczął się pościg. Mietek Kaźmierczak będąc po prawej stronie pierwszy dołączył do bombowców nieprzyjaciela: Pikując z prawej, pod formację, wyciągnął w górę – zaczął strzelać do lidera – dowódcy Junkersów. Ju zaczął się dymić z silników, gwałtownie skręcił w lewo-dół i wybuchł (zbiornik paliwa) – płomieniem. Mietek Kaźmierczak również zaczął pikować. Nie wyciągnął. Przypuszczalnie zraniony ogniem karabinów maszynowych Junkersów.
      Po stracie dowódcy formacja nieprzyjaciela rozbiła, my, chociaż jeszcze za daleko, zbliżając się do nich, wszyscy grzaliśmy. Bliżej, po „capnięciu” atakowaliśmy ich z dołu, lewej i prawej strony. Oprócz d-cy Junkersów, którego „spuścił” Mietek Kaźmierczak, zespołowo (trudno byłoby z pewnościa ocenić 0 kto – kogo!) zestrzeliliśmy cztery Ju. Kilku z załogi nieprzyjaciela ratowało się skokiem ze spadochronem. Po walce, indywidualnych atakach i strzelaniu, krążyłem obok Niemca ratującego się spadochronem. Strzelać? Nie, to nie po rycersku! Wylądował na polu rosnących ziemniaków. Zrzucił spadochron, pobiegł w kierunku zarośli i pobliskiego drzewa. Przypikowałem, po wyciągnięciu w „górę” drugi PZL – z 114 z emblematem – „jaskółka”, krążył, obserwując, co się dzieje. Dołączyłem do niego, był to Tadek Sawicz, z którym w ubiegłych dwóch latach, jako jego skrzydłowy, zrobiłem wiele lotów. We dwójkę, w powrotnym locie, wzdłuż drogi wiodącej w kierunku Warszawy. Wóz z zastrzelonymi z powietrza ludźmi i końmi w rowie, dalej na pastwisku zastrzelona trzoda krów. Kilka dni temu, zapalenie przez Messerschmitta domu obok Błonia. Powinienem był „skosić” wroga na spadochronie!...
      W rejonie walki z Junkersami, dowódca 113 Eskadry por. W. Barański i Jan Lipiński, lądowali przymusowo. Mietek Adamek wyskoczył ze spadochronem.
      Tego samego dnia przerzedzony zespół IV Dywizjonu wystartował z Radzikowa na nowe lotnisko polowe Bełżyce obok Lublina. Wylądowaliśmy na pustym otwartym polu. Tylko długi rząd namiotów... nasz pułkownik Pawlikowski, dumny z nas, warszawskich myśliwców, stoi obok, jego ponury wyraz twarzy mówi wszystko.
      Następnego dnia, na inne, kilka kilometrów odległe lądowisko. Stamtąd, po noclegu, lot do Młynowa koło Łucka. Tylko jedno możliwe podejście do lądowania – z zachodu, jeden z pilotów uszkodził podwozie. Lepsze zakwaterowanie w budunkach – dworku. Na drugi dzień, z powrotem pod Lublin! Tego samego dnia powrót do Młynowa, aby tam nareszcie spotkać nasz rzut kołowy, zmęczonych, wyczerpanych uciążliwą podróżą mechaników IV Dywizjonu.
      Wieczorem, w lepszym od poprzednich lotnisk polowych zakwaterowaniu, po posiłku, porucznik A. Gabszewicz, aby nas pokrzepić, dodać nam ducha (chyba na sugestię płk. Pawlikowskiego), entuzjastycznie poinformował nas, że zakupione w lecie 150 myśliwców typu Morane 406 już jest w Polsce. Że wkrótce pojedziemy je zabrać!
      Podczas drugiego dnia pobytu w Młynowie Mietek Adamek i ja, on w kombinezonie pilota z pistoletem Vis w kieszeni, ja w czarnej skórze (w rzucie kołowym, z Warszawy, nasze walizki zginęły) poszliśmy zobaczyć Młynów, pomimo że odradzano nam – o nieprzyjaznej ludności ukraińskiej! Szeroka ulica – gościniec, drewniane budowle, jakiś sklep spożywczy, weszliśmy coś tak kupić. Po wyjściu Mietek Adamek zaczął przygadywać dziewkę. Młody Ukrainiec zaczął wymyślać na nas, Polaków, Mietek, wysoki, silny jak niedźwiedź – trzasnął go w mordę, wyciągnął Visa z kieszeni kombinezonu – jeszcze jedno słowo oszczerstwa – to będzie strzelał! Wycofaliśmy się.
      Przed zmrokiem we dwójkę poszliśmy do otaczającego dworku Młynowa ogrodu. Z krzakami zauważyliśmy postać w mundurze generała broni, w wolnym spacerze. Mietek twierdził, że to był marszałek Śmigły-Rydz. Wątpiłem!
      17 września ewakuacja do Rumunii. Samolotem PZL, na którym wylądowałem w Młynowie (pozostałe tylko trzy), poleciał do Czerniowiec (Rumunia) d-ca 113 Esk. Pozostali piloci, wśród nich Kazik Sztramko, Mietek Adamek i ja, ciężarówką przekroczyliśmy polsko-rumuńską granicę w Śniatyniu. W otwartych ciężarówkach mały konwój, na głównej drodze do Ploesti-Bukaresztu, przez miasteczka – wsie, gapiące się grupy Rumunów – dumny, wielki naród, Polacy – uciekają ze swojej Ojczyzny. Upokarzająca podróż.
      Po kilkugodzinnym wypoczynku na platformie ciężarówki, chłodnej nocy, zatrzymaliśmy się w małym miasteczku. W kafejce, pokrzepieni mocną kawą, niektórzy (nowość dla nas) gorącym winem, Mietek Adamek już podłapał dwa (dla niego) najważniejsze słowa – „Bonna Romnichora”... (ładna dziewczyna!).
      Na lotnisku obok Bukaresztu dołączyliśmy do pilotów IV Dywizjonu. Marian Staliński, rezerwista – pilot 113 Eskadry – muzykolog, przedsiębiorczy człowiek przyjechał ładnym samochodem osobowym – „Skodą”.
      Wyjął z samochodu siedzenia, zrobił dla nas dwóch sypialnię. „Gdzie jest twój partner-gitarzysta Jasio Musiał, pilot ze 112 (Kogutów) Eskadry?” Nie miałem pojęcia.
      Marian Staliński miał propozycję: jutro pojedziemy do Bukaresztu, sprzedamy „Skodę” i pójdziemy do znanego nocnego klubu, gdzie ze swoja orkiestrą występuje słynny jazzowy skrzypek – kompozytor Georges Boulanger!
      Rumuńskie władze, aby nas internować, miały inne plany. Następnego dnia załadowali nas na pociąg. Podczas podróży w nocy zatrzymali pociąg, rozłączyli wagony na dwie części, oficerowie w jedną stronę, podoficerowie w drugą. Rano przywieziono nas do zabłoconej wsi Urziceni.
      W wiejskiej chałupie, świeżo malowanej – przesiąkniętej wapieniem izdebce biedna staruszka miała dwóch lokatorów – polskich pilotów Kazia Sztramkę i Michała Cwynara.
      Biedna życzliwa kobieta, dzieliła się z nami co miała – kromką zakalca chleba ze „struguri”, niezapomniane rumuńskie słowo – z „winogronami”.
      Nasza ucieczka z Rumunii to była obopólna chęć – Rumuni chcieli się nas pozbyć tak szybko jak można. W tej samej mierze chcieliśmy opuścić ich kraj do Francji. Codzienny odjazd autobusem z Urziceni (ok. trzydziestu każdego dnia) odbywał się bez przeszkód. Nasz organizator, przedsiębiorczy plut. Mażulis (absolwent Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich) miał prezent, niespodziankę dla d-cy obozu, rumuńskiego majora policji – parę eleganckich kawaleryjskich butów.
      Aby uniknąć ryzyka aresztowania za posiadanie broni, przed odjazdem do Bukaresztu wepchnąłem Visa (bez magazynku z amunicją) do kopy siana.
      Zatrzymałem jednak najdrogocenniejszy obiekt, „gapę” – odznakę pilota. Oryginał z wytwórni Knedlera z Nowego Światu! Orzeł z zielonym wieńcem, symbol pilota myśliwskiego.
      Bukareszt – Polska Ambasada, paszport – jako cywilny mechanik do czarnomorskiego portu Konstanca.
      Na przepełnionym, brudnym, z dodatkowymi pryczami greckim statku „Patria” na Morze Czarne w kierunku Bosforu.
      Po narodowym katakliźmie, nieszczęściu – małe pocieszenie – piękna, słoneczna, bezwietrzna pogoda. Morze – spokojne. Na wschód, w kierunku Cypru i Bejrutu, wtedy francuskiej Syrii.
      1...Rok 1943, lato, w kasynie oficerskim – RAF Northolt – Anglia. Kolega, w walce powietrznej zestrzelony nad północną Francją, z pomocą francuskiej organizacji podziemnej, Pireneje, Gibraltar, po powrocie do bazy zapytał: Michał, pamiętasz ten incydent w Poniatowie? Według wywiadu brytyjskiego w Gibraltarze, nasz podchorąży-pilot ma zatrudnienie w nocnym klubie w Buenos Aires!... „War is a strange thing”! … Podczas wojny – wszystko jest możliwe!

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #47 dnia: Grudnia 23, 2009, 10:01:32 »
Relacja kpt. pil. Bronisława Hułasa z jego lotów w 300 Dywizjonie Bombowym

      Poniżej została przedstawiona relacja kpt. pil. Bronisława Hułasa z jego lotów w 300 Dywizjonie Bombowym. Relacja jest o tyle ciekawa iż przedstawia procedurę podejścia do lądowania w trudnych warunkach atmosferycznych w nocy, a ponad to bez widoczności ziemi.

      [...] W tym czasie 300 dywizjonem Bombowym dowodził mjr pil. Romuald Suliński. Znaliśmy się z 5 Pułku Lotniczego w Lidzie. Któregoś dnia Suliński powiedział do mnie:
      - Ty latać umiesz i to bardzo dobrze, ale wojować nie. Dlaczego? Bo nie byłeś na wojnie. Ale potrzebuję cię w dywizjonie. Wielu pilotów przedostaje się do dywizjonu niezupełnie przeszkolonych. Lecą na wojnę: startują, zrzucają bomby, ale przy lądowaniu rozbijają samoloty.
      Miał rację. Tak było. Pewnego dnia podczas lądowania zginęły trzy załogi. Piloci byli dobrze wyszkoleni w warunkach dziennych, przy dobrej pogodzie. Wyprawy bombowe startowały w nocy i w nocy wracały do bazy. Piloci na ogół nie mieli dobrze opanowanego lądowania bez widoczności, a także procedury fonicznej sprowadzania samolotu na lotnisko. Warunki atmosferyczne w Wielkiej Brytanii, szczególnie w określonych porach roku były bardzo złe w okresie dnia, a szczególnie w nocy wręcz fatalne. O tym za chwilę.
      - Słuchaj - powiedział do mnie Suliński. - Załatwię ci przyjęcie do mojego dywizjonu. Będziesz luzakiem, bez przydziału do załogi. Będziesz latał z różnymi załogami. Chodzi mi o to, aby w bardzo trudnych warunkach pogodowych ratować załogę. Do takich sytuacji jesteś świetnie przygotowany.
      Nie wypadało mi nic innego jak tylko się zgodzić z propozycją Sulińskiego. Pojechał do Londynu. Rozmawiał z Brytyjczykami w Bomber Command. Zgodzili się na moje przejście do dywizjonu.
      Pierwszy lot bojowy wykonałem 25 lutego 1942 w załodze por. pil. Andrzeja Miszewskiego i por. nawig. Rudolfa Tabaczyńskiego. Byli to piloci stateczni, inteligentni, na poziomie.
      Zgłosiłem się do por. Miszewskiego. Odpowiedział mi:
      - Nie mam dla ciebie żadnej pracy. Lecisz jako pasażer. Nie powierzam ci żadnego stanowiska. Mam jedynie dla ciebie specjalne zadanie: w czasie lotu będziesz się bał za całą załogę, my na to nie będziemy mieli czasu. Staniesz w astro i przy okazi będziesz wypatrywać czy nie nadlatuje jakiś niemiecki myśliwiec.
      Polecieliśmy na bombardowanie Kilonii. Tak pilot jak i nawigator wykonywali swą pracę z sensem. Rozmawiali, uzgadniali jak wlecieć i wylecieć z ognia artylerii przeciwlotniczej. Jak rozmawiali? Oto przykład. Tutaj długo strzelają to tam polecimy. Za chwilę przestaną, lufy im się nagrzeją, więc muszą przerwać. Tam gdzie nie strzelają - nie możemy lecieć, ponieważ odpoczywają i być może za chwilę rozpoczną strzelać. Lecimy w ogień, tam gdzie strzelają... Mieli rację. Gdy dolatywaliśmy do ciągłego ognia z dział przeciwlotniczych - następowała przerwa. Krótko mówiąc: nie to straszne co już strzela, ale to co będzie strzelać.
      Zadanie bojowe zostało wykonane: zrzucone bomby osiągnęły zamierzony cel. Przylecieliśmy na lotnisko dywizjonu nie draśnięci przez żaden pocisk artyleryjski. Gdy wyszedłem z samolotu mjr Suliński zapytał mnie:
      - Jak ci się podobał lot?
      - Jeżeli tak mają przebiegać wszystkie loty bojowe to zupełnie dobra robota.
      - W takim razie polecisz tam jeszcze raz.
      Dwa dni później poleciałem z tą samą załogą po raz drugi nad Kilonię. Dla mnie to była żadna satysfakcja, ponieważ cały lot trwający sześć i pół godziny stałem w astro. Nawet gdyby nadleciał myśliwiec to moja rola ograniczyła by się do zawiadomienia pilota, że Niemiec atakuje nas z lewej lub prawej strony. On z kolei zawiadamiał strzelca ogonowego, który kierował obroną w razie ataku.
      Następny lot wykonałem z załogą por. pil. Stanisława Pankiewicza i por. nawig. Zbigniewa Idzikowskiego. Załoga ta o sto osiemdziesiąt stopni różniła się od poprzedniej, z którą odbyłem dwa loty nad Kilonię. Tamta załoga była zrównoważona. Tego rodzaju załogi nie oceniano zbyt wysoko. W dywizjonach bojowych wariaci są więcej warci niż piloci stateczni. Natomiast Pankiewicz i Idzikowski byli ryzykantami, dla których brawura była najlepszym sposobem wojowania. Idzikowski, na przykład, miał zawsze jedną bombę dla siebie, ponieważ prowadził prywatną wojnę z Niemcami. Obaj stanowili zespół ludzi, którzy muszą ryzykować, ponieważ ryzyko - jak twierdzili jest przypisane wojnie; wojna bez ryzyka nie jest wojną.
      W tym miejscu muszę dodać, że brawura niekiedy zamieniała się w chuligaństwo. Dość często brawurowy pilot przekształcał się w chuligana. Z kolei chuligan nie kontrolowany był bardzo potrzebny Niemcom, ponieważ sam się wykańczał, po prostu ginął bez wystrzału ze strony nieprzyjaciela. Według mojej wiedzy [...] - Pankiewicz - Idzikowski wraz załogą zginęli w grudniu 1942 zupełnie niepotrzebnie po starcie Halifaxa z Malty. Wraz z nimi poniosło śmierć ośmiu Brytyjczyków. Zwyciężyła brawura: zginęło wielu doświadczonych lotników, zniszczono kompletnie czterosilnikowy bombowiec.
      Z załogą Pankiewicza-Idzikowskiego wykonałem kilka lotów nad Essen i Lubekę. Dzięki Idzikowskiemu, w jednym z lotów, drogę powrotną do Wielkiej Brytanii odbyłem za sterami Wellingtona. Ku mojemu zaskoczeniu por. Pankiewicz przekazał mi stery i powiedział:
      - Pogoda parszywa. Tyś instruktor, pokaż co umiesz. Leć do domu.
      Ten fakt był bardzo wymowny ze strony załogi. Zaufali mi i ten gest z ich strony sprawił mi nie tylko radość, ale i satysfakcję. Miał rację por. Pankiewicz. W czasie mojej drugiej wyprawy nad Esssen pogoda była paskudna. Nie lądowaliśmy w Hamswell lecz na lotnisku Mildhall. Na tym lotnisku obowiązywała procedura lądowania. Tam znajdowały się szkoły i ośrodki specjalizujące się w szkoleniu pilotów w lotach bez widoczności, a także, w podejściach precyzyjnych.
      Moja zasługa była w tym, że pracowałem na fonii, mogłem rozmawiać swobodnie z kontrolerem lotów, uzyskać od niego informacje niezbędne do lądowania. Wkrótce otrzymałem instrukcję co mam robić. Zapytano czy mam Babsa. Odpowiedziałem twierdząco:
      - Jeśli masz go to leć na Babsa tak długo, a my ci zapalimy specjalne światło - powiedział mi kontroler lotów, a potem dodał;
      - Leć dokładnie na Babsa. Gdy zobaczysz kulę ognistą to jej się nie bój, lecz ląduj na tę kulę.
      - Zrozumiałem, ląduję na kulę ognistą.
      Zewsząd snuła się gęsta angielska mgła. Wdzierała się do kabiny samolotu. Dosłownie nic nie było widać. Wystarczy sobie uprzytomnić: noc i gęsta mgła.
      W pewnej chwili, gdy spojrzałem na wysokościomierz jego wskazówka obniżyła się poniżej 50 metrów. Zastanawiałem się czy lecieć dalej czy wykonać drugi krąg. Postanowiłem poczekać jeszcze kilka sekund. Spokój i opanowanie, które zawsze mi towarzyszyło w trudnych sytuacjach i tym razem okazały się potrzebne. Oto bowiem idealnie przed sobą zobaczyłem czerwoną kulę zapowiadaną przez kontrolera lotów.
      - Widzę kulę, przebija się przez mgłę. Lecę dokładnie na kierunku. Mam wysokość 50 metrów.
      - Lecisz dobrze. Obniżaj lot.
      - Widzę wyraźnie kulę ognistą,
      - Dobrze. Zezwalam na lądowanie.
      Jeśli otrzymałem zgodę na lądowanie w tak trudnych warunkach atmosferycznych to znaczy, że moje podejście oceniono pozytywnie. A więc wszystko w porządku. Gdybym lądował samowolnie, bez zezwolenia kontroli lotów, to wówczas miałbym poważne kłopoty.
      W kontroli lotów przez cały czas obserwowano pilotowanego przeze mnie Wellingtona. Leciałem na całej trasie nieprzerwanie równo jak po sznurku. Miałem także bardzo dobry profil lądowania.
      Wkrótce wylądowałem i niezwłocznie zmniejszyłem obroty silników. Niezwłocznie poinformowałem o tym kontrolera lotów. Otrzymałem zaskakującą informację.
      - Wyłącz silniki. Zatrzymaj samolot i nie ruszaj się z miejsca w którym stoisz.
      Wykonałem czynności zgodnie z otrzymaną instrukcją. Nie mogłem jednak zrozumieć o co chodzi, co się dzieje na lotnisku. Być może kolejny samolot ląduje za moimi plecami - pomyślałem,
      Czekamy. Po chwili przyjechał kontroler lotów. Zapytał krótko:
      - Kto lądował?
      - Ja lądowałem - odpowiedziałem.
      - Jak przebiegało lądowanie?
      Opowiedziałem szczegółowo całą procedurę lądowania.
      - Bardzo dobrze.
      - Dlaczego otrzymałem polecenie wyłączenia silników i zatrzymanie samolotu? - zapytałem
      - Jutro zobaczysz. Wtedy ci na głowie włosy staną dęba - odpowiedział.
      Co zobaczyłem następnego dnia? Wellington, którym lądowałem zatrzymał się kilkanaście metrów przed beczkami, za którymi wykonany był głęboki rów; prowadzono w nim roboty instalacyjne. Gdybym zatrzymał się kilkanaście metrów dalej samolot rozsunął by beczki, które były pewnego rodzaju przeszkodą lub zaporą i wpadłby do wykopu.
      Jak oceniono moje lądowanie? Odpowiedź: podwójnie uratowałeś załogę i samolot: wylądowałeś w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych bez uszkodzenia i miałeś szczęście, że nie wpadłeś do wykopu.
      Mjr Suliński - dowódca dywizjonu złożył mi gratulacje.
      - Miałem rację, że cię ściągnąłem do dywizjonu. Okazałeś się niezbędny.
      - Za wykonanie trudnego lotu powrotnego wraz z lądowaniem, które ocaliło załogę i samolot otrzymałem wkrótce Krzyż Walecznych.


Relacja kpt. pil. Witolda Urbanowicza z lotu 9 maja 1941

      Poniżej została przedstawiona relacja kpt. pil. Witolda Urbanowicza z lotu bojowego nad Francję 9 maja 1941 r.

      9 maja 1941. Skład patrolu: por. pil. Strzembosz, por. pil. Feric, por. pil. Zumbach, sierż. pil. Szlagowski, por. pil. Wróblewski, kpt. pil. Urbanowicz.
      Startujemy o godzinie 15 z minutami. Robimy zakręt nad lotniskiem, przechodzimy przez chmury i ciągniemy nad Francję. Jesteśmy nad chmurami na wysokości około 23 000 stóp. Za Spitfirami robią się smugi, więc obniżamy nieco wysokość. Nad Kanałem La Manche nie ma chmur, wody błyszczą w słońcu. Przekraczamy brzeg francuski w okolicy Boulonge. Smugi ciągną się za Spitfirami nadal. Robimy łuk nad Francję około 20 mil od brzegu w prawo. Nic dookoła nie widzimy. Zakręcamy koło kanału La Manche. Mój samolot gorzej ciągnie niż pozostałe. Odbiłem się przez to od moich kolegów o dobre 1000 metrów.
      Przez radio mówię por. Strzemboszowi, który prowadzi patrol: wolniej Strzembosz, lecz w tym momencie widzę trzy Me 109, skradające się do mnie od tyłu. Dwa z nich z prawej strony, jeden zaś z lewej z góry. Messerschmitty z tyłu mówię przez radio. Powtarzam drugi raz i daję pełne obroty silnika lecz nadal zostaję z tyłu. Messerschmitty podchodzą coraz bliżej do mnie. Robię ostre, krótkie zakręty i lawiruję pomiędzy lewymi i prawymi smugami pocisków skierowanych do mnie. Pociski te krzyżują się koło mojego samolotu. Czekam chwilę, żeby Messerschmitty podeszły bliżej do mnie, a następnie robię gwałtowny zakręt w prawo, podciągany od tyłu - to mnie uratowało.
      Dwa Messerschmitty odskoczyły w prawo w dół - ja za nimi, lecz widzę, że tuż nade mną inny Messerschmitt skrada się do ataku. Rezygnuję z tamtych dwóch, a skręcam na tego, który mnie atakuje. Idziemy na siebie, łeb w łeb, jednak nie strzelamy do siebie, gdyż za blisko, bo zaledwie kilka metrów przecieramy się o siebie. W momencie tym por. Strzembosz robi zakręt w moją stronę, Messerschmitty widocznie to zauważyły, gdyż uciekły do dołu, biorąc kierunek w stronę Francji. Dołączam do por. Fericia. W trójkę robimy zakręt w stronę Wielkiej Brytanii i kierujemy się do swego lotniska.
      Należy stwierdzić, że zaskoczenie przez Messerschmitty było doskonałe, lecz brak kurażu przez nich nie pozwolił na zestrzelenie nas. Por. Zumbach jak dostał - skoczył ze spadochronem. Mnie wyratowało ostre wirażowanie i przeczekanie, aż do momentu ostatniego mojego zakrętu, który był niespodzianką dla atakujących i pozbawił ich inicjatywy.

chincz

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #48 dnia: Grudnia 23, 2009, 13:43:10 »
Relacja kpr. pil. Michała Cwynara ze 113. Eskadry Myśliwskiej z Kampanii Wrześniowej
      Tego samego dnia przerzedzony zespół IV Dywizjonu wystartował z Radzikowa na nowe lotnisko polowe Bełżyce obok Lublina. Wylądowaliśmy na pustym otwartym polu. Tylko długi rząd namiotów...

Czego to się człowiek nie dowie na stare lata. Chodzi o Radawiec, czy było jakieś lotnisko bliżej? Jeśli tak, to może ktoś wie, gdzie?
Pozdrawiam

Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #49 dnia: Lutego 11, 2010, 20:14:33 »
Niepublikowane wspomnienia polskich pilotów myśliwskich.
Fragment wspomnień Wacława Stańskiego przekazany przez syna, Jacka: z forum "Myśliwcy"
    17 lipca 1944 r. 308 Krakowski Dywizjon Myśliwski patrolował północną Francję. Był to dzień nieoperacyjny. Na froncie trwała cisza. Dywizjon 308 został wysłany na patrol "aby nie zardzewieć". W pobliżu miejscowości Livarot (45 km na południowy wschód od Caen) zauważono kolumnę samochodów poruszających się w kierunku wschodnim. Para samolotów - por. Wacław Stański wraz z bocznym (nazwisko nn.) znurkowała w kierunku konwoju. Na małej wysokości stwierdzono, że w skład konwoju wchodzi elegancka limuzyna i jeden lub dwa samochody ciężarowe z ochroną. Już na pierwszy rzut oka widać było, iż w konwoju znajduje się niemiecki VIP. Piloci ostrzelali konwój kilkakrotnie i wrócili do szyku dywizjonu nabierając wysokości. Po powrocie na lotnisko, jak zawsze, złożyli raport (Combat Report) u brytyjskiego oficera wywiadu (IS). Następnego dnia por. Stański został wezwany do oficera wywiadu, który krótko stwierdził:
- Claim the Rommel (klejmuj, odhaczaj Rommla).
- Jesteś pewny?
- Jestem pewny. Dziś w nocy Radio Berlin podało informację, że Feldmarszałek Rommel - lis pustyni - nie żyje. Zginął w wyniku ataku brytyjskich samolotów w północnej Francji.
- A skąd masz pewność, że to akurat nasza robota?
- Dzień był nieoperacyjny, jak zapewne wiesz. Wczoraj tylko 308. był w powietrzu. Tylko wy strzelaliście.
    Ciekawe, że jak się później okazało Feldmarszałek Rommel przeżył atak, został jednak poważnie ranny. Jak pisze Mike Spick w książce "Classic Warplanes - Supermarine Spitfire" wyd. Salamander Books Limited - 1991 (pol. ed. "Słynne samoloty - Supermarine Spitfire" - wyd. BGW 1992 str. 39): "Poważnym wkładem do wojennego wysiłku Aliantów był atak Spitfire'ów IX dokonany w pobliżu Livarot późnym popołudniem 17 lipca 1944 r. na samochód z personelem Feldmarszałka Rommel'a. Podczas ataku marszałek został poważnie ranny, co wyeliminowało go z wojny". Ciekawi też dlaczego Radio Berlin podało błędną informację o śmierci Rommla. Czyżby wynikało to z niedoinformowania Abwehry. Nieprawdopodobne. Trzy dni później w Wilczym Szańcu (Wolfschantze) koło Kętrzyna dokonano nieudanego zamachu na Hitlera. Rommel co najmniej sprzyjał zamachowcom. Jakiś czas potem zgłosili się do niego "smutni panowie" i odebrał sobie życie. Nota bene - na temat tej śmierci krążą różne wersje.
    W taki oto sposób por. Wacław Stański uczcił 17 lipca 1944 r. swoje 24. urodziny.
Nie da Ci żona nie da sąsiadka,
Nawet nie przyjdzie im to do głowy,
Tego, co da Ci sierżant sztabowy.

http://www.1pl.boo.pl/

Offline Sherman

  • *
  • 1. Pułk Lotniczy, 2. Eskadra Wywiadowcza, 105.WPŚB
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #50 dnia: Lutego 11, 2010, 21:07:24 »
- A skąd masz pewność, że to akurat nasza robota?
- Dzień był nieoperacyjny, jak zapewne wiesz. Wczoraj tylko 308. był w powietrzu. Tylko wy strzelaliście.
Dla kogo nieoperacyjny? :)
Marcin "Rahonavis" Rogulski (1986-2019)

Nie przepuszczą żadnej owcy,
Z drugiej chłopcy wywiadowcy.

Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #51 dnia: Lutego 11, 2010, 22:49:06 »
czy(Czy) dobrze zrozumiałem ? cały(Cały) RAF, ze o amerykańcach ie(nie) wspomnę, zrobił sobie przerwę w wojnie ? Dla mnie to jakaś barowa legenda.  :564:
« Ostatnia zmiana: Lutego 12, 2010, 08:30:07 wysłana przez Kos »

Offline Rammjager

  • ZB
  • *
  • ex-JG300 pilot.
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #52 dnia: Lutego 12, 2010, 08:50:06 »
Odnośnie Rommla.
W książce "Wielki Cyrk" Closterman pisze o takim samym ataku przeprowadzonym przez samoloty z dywizjonu 602 "City of Glasgow". Atak przeprowadzony był przez pilotów angielskich i jednego francuza (Jacques Remlinger - piszę z pamięci, mogłem pomylić pisownię), który to francuz miał ostrzelać bezpośrednio samochód Rommla.

Nie jestem wstanie zweryfikować tych informacji.
Ma ktoś jakieś wiarygodne źródło potwiedzające kto wykonał atak na samochód Rommla ?

Ramm.
" only mad men fly there where angels afraid to step... "

Offline rutkov

  • KG200
  • *
  • Versuchskommando
    • KG200
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #53 dnia: Lutego 12, 2010, 09:21:04 »
Chyba się nie dowiemy prawdy nigdy, za dużo nacji chce mieć Rommla na rozkładzie :). Choć gdyby ktoś przeprowadził śledztwo jak z zestrzeleniem Red Barona może byśmy doszli do konkretów.

http://hnn.us/readcomment.php?id=34135
miłośnik 110-tki    •    I/KG200_Doktor  ♥1972-†2006   •   Czekamy Ciebie czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci. Byś nam, kraj przed tym rozdarłszy na ćwierci, była zbawieniem, witanym z odrazą.    •   Han Pasado!    •    GDY WIEJE WIATR HISTORII, LUDZIOM JAK PIĘKNYM PTAKOM ROSNĄ SKRZYDŁA, NATOMIAST TRZĘSĄ SIĘ PORTKI PĘTAKOM

Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #54 dnia: Lutego 13, 2010, 12:49:41 »

   To chyba wyjaśnia sprawę , raczej nie był to 308 ,
  wpis z operations record books 308 dywizjonu z dnia 17.VII.1944 ;
 
    Owing to bad weather conditions no flying at all.
 
http://orb.polishaf.pl/308sqn/1944-9/1944-07-no-308-squadron-f540

  Trzeba by jeszcze sprawdzić 602 sqadron.