W krytyce broni z Gwiezdnych Wojen nie chodziło mi o to, ze ma ona wyglądać jakoś zbyt "dziwnie", ale o to że twórcy nie wykazali zbytniej inwencji w tworzeniu tych akcesoriów. Pomimo ogromnego budżetu, kupy różnych bajerów będących wtedy w produkcjach S-F nowością, w przypadku broni poszli po najmniejszej linii oporu, jakby im "pary zabrakło".
To nie tak. Nie jestem w stanie, tak z głowy, przytoczyć źródeł, ale coś tam czytałem, jak i oglądałem różne ''the making of" i wiem, że sprawy miały się zgoła inaczej.
Po pierwsze, budżet wcale nie był taki wielki, w wielu wypadkach faktycznie trzeba było pójść w prowizorkę i bardziej liczyć na kreatywność ekipy, niż ''wypasione'', efekty, których z resztą jeszcze wtedy nie było. To dopiero po sukcesie, jakim okazała się być Nowa Nadzieja, przyszły prawdziwe pieniądze
Po drugie, wspomniany tu kokpit Sokoła, hełm Vadera, walki myśliwców żywcem wzięte z II WŚ, czy wreszcie ''ztjuningowane'', współczesne bronie, na które tak narzekasz, to wszystko było jak najbardziej zamierzony zabiegiem.
Lucasowi chodziło właśnie o to, by widz, oglądając film, powiedział sobie - kurczę, ja to już gdzieś widziałem. Stąd mamy Mos Eisley, z jego obdrapanymi lepiankami, wyglądające jak miasto, gdzieś w arabskiej części Afryki, Jawów jako handlarzy-Nomadów, Jedi, żywcem wyjętch z klasztoru Shaolin, czy wreszcie tego ''nieszczęsnego'' MG34. Dla niego był to sposób na uwiarygodnienie tego uniwersum, sprawienie, byśmy poczuli się ''jak w domu'', stworzenie wrażenia, że to się mogło zdarzyć gdzieś tu, a nie w odległej galaktyce. Moim skromnym zdaniem znakomicie mu się to udało.