Ja dorzucę coś jeszcze od siebie, tym razem z bliżej nieokreślonych (z powodu problemów z pamięcią) rejonów Pacyfiku. Żaden tam ze mnie bombardier, ale lubię latać bombowcem, bo w przeciwieństwie do myśliwców jeszcze mi to jakoś wychodzi. Nie żeby zaraz dobrze, ale przynajmniej wogóle.
Rzecz działa się na serwerze Warbirds of Prey / Zeke vs Wildcat, leciałem po stronie tych, co to budzą śpiącego giganta i potem mają problem

Jak zwykle spóźniony wskoczyłem do swojego G4M1. Włączając silniki patrzyłem, jak ostatni z bombowców odrywa się od pasa startowego, i goni za resztą (ogólnie jakieś 6 maszyn). Jak najszybciej zacząłem kołowanie, łudząc się że jeszcze zdążę dołączyć do grupy. Wystartowałem, obrałem przybliżony kurs na cel, i zacząłem rozglądać się za pozostałymi. Daleko przed sobą, trochę na prawo i sporo w górę zobaczyłem na tle nieba kilka kropek. Uznałem że nie mam większych szans ich dopędzić, i postanowiłem lecieć na własną rękę. Rozpocząłem spokojne wznoszenie i, tym razem już dokładniej, ustawiłem kurs. Do celu było jakieś 20 minut lotu, więc przewidywałem że przez co najmniej 10-15 minut będzie spokojnie. Za wczasu ustawiłem też celownik, zakładając że wzniosę się na jakieś 5000m, bo zwykle za późno sobie o tym przypominam.
Faktycznie, przez 15 minut praktycznie nic się nie działo. Żadnych myśliwców przeciwnika, cisza i spokój. Zerknąłem na mapę - już niedaleko. Skręciłem kilka stopni w prawo, bo trochę zboczyłem z kursu. W tym momencie zauważyłem, że reszcie ekipy właśnie przestało się nudzić. Do wspomnianych wcześniej nieruchomych czarnych kropek dołączyło kilka nowych, tańczących naokoło nich, oraz kolorowe smugi pocisków. Musiało tam być gorąco. Rozejrzałem się nerwowo po niebie, ale chyba wszystkie myśliwce wroga skupiły się na głównej formacji. Zerknąłem w celownik - nareszcie pojawiło się miasto, na które mamy zrzucić nasz ładunek. Znowu skręciłem lekko w prawo, tak żeby ciemny obszar ledwo widocznej z tej wysokości dzielnicy przemysłowej znalazł się na wprost krzyża celownika. Szybko skorygowałem ustawienia do obecnej wysokości lotu i prędkości maszyny. Ostatni raz rzuciłem okiem na resztę zespołu. Cholera, szybko się z nimi uporali - nie było już widać żadnego bombowca. Swoją drogą nie wiem czemu znajdowali się aż tak daleko na prawo od celu. Może nie chcieli pchać się oczywistym kursem na cel, żeby uniknąć myśliwców? Niestety pomysł nie wypalił...
Przystawiłem oko do celownika. Ciemna plama zbliżała się szybko do skrzyżowania linii. Poczekałem aż celownik znalazł się w 1/3 jej średnicy, i zrzuciłem pierwsze dwie bomby - 500 i 250 kg. W 2/3 zrzuciłem drugą 250 kg. Nie miałem ochoty dowiadywać się jakie myśliwce pilnują tego obszaru, szybko wykonałem więc zwrot o 180 stopni i pognałem w kierunku bazy. Przez kilka minut nie pojawiły się żadne samoloty, więc usiadłem sobie wygodnie i zerkając od czasu do czasu na kompas kontynuowałem lot. Nagle wszystko zaczęło drżeć - to strzelcy pokładowi otworzyli ogień. Zanim zdążyłem zareagować, usłyszałem serię głuchych uderzeń. Sekundę później zobaczyłem przed sobą błyskawicznie nabierającego wysokości P-40. A co to za nieprzyjemny jazgot? Spojrzałem przez lewe ramię - silnik płonął. P-40 nie zdążył już zawrócić do kolejnego uderzenia - wraz z resztą załogi opuściłem maszynę. W samą porę - samolot ciągnął jeszcze przez kilkanaście sekund smugę dymu, po czym eksplodował.
Dobrze przynajmniej, że, jak się później okazało, bomby trafiły w sam środek. Niestety pozostali piloci nawet nie dowiedzieli się, że ściągając na siebie myśliwce umożliwili mi spokojny i precyzyjny atak. Nie miało to znaczenia, bo moje 1000 kg bomb nie wystarczyło do wyrządzenia zniszczeń, które dowództwo uznało by za wystarczające... Krótko mówiąc: "Red wins"
