Znalazłem takie coś u siebie na dysku, nie wiem skąd mam te opisy:
Autor: Wacław Król
"(...)To było w porze rannej 15 października. Było mglisto i deszczowo, gęste chmury zakrywały całe niebo, a pułap ich był niski, sięgał 300-500 stóp. Na rozkaz z operations rooms, wystartowaliśmy w dwanaście Hurricane'ów pod dowództwem s/i Satchella. W ciasnym szyku, trójka za trójką, przebiliśmy chmury w górę; sięgały one do wysokości 9000 stóp. Wyżej, nad nimi, wisiały następne warstwy chmur, ale były cienkie, bo przez nie prześwitywało słońce. Wznosząc się ciągle do góry, skierowaliśmy się nad Londyn i dalej na południe. Leciałem z prawej strony dowódcy dywizjonu, z lewej trzymał się sierż. Korsarz. Tuż za nasza trójka pospieszały następne: kpt. Wczelik, ppor. Karwowski i sierż. Wędzik, f/l Riley, por. Czerwiński i sierż. Beda, a na końcu ppor. Pilch, ppor. Wapniarek i sierż. Nowakiewicz.
Nie znałem jeszcze wtedy na tyle języka angielskiego, by rozumieć wszystkie komendy podawane przez radio z operations room przez odpowiedzialnego kontrolera naprowadzania. Podawał je zresztą w wielkim podnieceniu. Byliśmy już na wysokości 20 000 stóp, gdy kontroler jakoś bardziej zrozumiale podał informację - tym razem dobrze ją zrozumiałem - że naprzeciwko nas od południa leci około 60 niemieckich myśliwców, a trochę wyżej, z boku, następna formacja dalszych 40 Me-109. Satchell potwierdził zrozumienie depeszy radiowej, ale znać było, że silił się na spokój.
To nie będzie sprawa łatwa - przebiegło mi nieprzyjemnym dreszczykiem po ciele. Stu na dwunastu, to tak samo jak jeden przeciwko ośmiu! Czy się wtedy bałem? I tak, i nie. My, Polacy, nigdy nie unikaliśmy walki, zawsze walczyliśmy z przewagą liczebną wroga, nigdy jednak aż w tak niekorzystnym stosunku. Na pomoc pospieszał nam dywizjon Spitfire'ów, ale był daleko z tyłu za nami, ledwie widoczny na horyzoncie.
Od kilku dni Niemcy zaczęli stosować nowy sposób nękania Londynu. Z lotnisk północnej Francji, gdzie panowała lepsza pogoda, startowały formacje szybkich Messerschmitów z podwieszonymi pod skrzydłami bombami. Nadlatywały w rejon Londynu i spoza chmur zrzucały bomby. Dzisiejsza wyprawa była zapewne jednym z takich nalotów. Po zrzuceniu bomb Messerschmitty stawały się szybkimi myśliwcami. Będąc zawsze w przewadze, mogły interweniującym dywizjonom Hurricane'ów i Spitfire'ów dobrze dawać się we znaki.
Wypadki rozegrały się teraz w błyskawicznym tempie. Satchell skierował nasz dywizjon przeciwko jednej z grup szyku, ale Niemcy już przedtem zauważyli nasze skromne siły i nasz manewr. Poszliśmy w rozsypkę, niebo nad chmurami zakotłowało się od maszyn, napełniło hukiem silników i grzechotem karabinów maszynowych. Dudniły działka Messerschmittów. Wywiązała się nierówna, wściekła walka, każdy z nas starał się w jakiś sposób dopaść wroga celnym ogniem ośmiu karabinów maszynowych swojego Hurricane'a.
Niemcy byli czujni, ich żółte mordy widziałem wszędzie - z boku, przodu, czułem je z tyłu poza ogonem swojej maszyny. Rój smugowych pocisków mignął długim ogonem z prawej strony mojego samolotu w momencie, gdy rozpocząłem salwę do wybranego celu. Wykonałem gwałtowny unik, pochylając Hurricane'a w głęboki, ciasny zakręt...
I w tym momencie zauważyłem, że w niedalekiej ode mnie odległości jeden z naszych Hurricane'ów gwałtownie zadymił i zaraz potem buchnął gwałtownie płomieniem. Messerschmitt strzelał jeszcze do swojej ofiary, gdy wykonałem na niego atak. Polak opuścił kabinę płonącego samolotu i pokoziołkował w dół. Na tle chmur ukazała się wkrótce czasza spadochronu. Trzeba było podążyć Polakowi na pomoc, bo Messerschmitt najwyraźniej zamierzał się teraz zaatakować skoczka. Byle zdążyć... Sylwetkę Messrschmitta umieściłem w celowniku, dzieliła mnie od niego odległość zaledwie około stu metrów. Nacisnąłem włącznik karabinów maszynowych. Długa, wściekła salwa smugowych pocisków otoczyła zewsząd hitlerowski samolot, uderzyła w niego śmiertelnie. Nie zwracałem uwagi na inne samoloty, śmigające wokół mnie, warkocze smugowych pocisków pojawiły się gęstym rojem wokół mojego samolotu...
I tak, jak kilkanaście zaledwie sekund temu Hurricane, tak teraz buchnął czarnym dymem i czerwienią płomieni niemiecki Messerschmitt. Od niegroźnego już wrogiego myśliwca oderwał się pilot, by ratować się na spadochronie. Obaj - i zwycięzca, i zwyciężony - wisieli teraz zgodnie na spadochronach, niedaleko jeden od drugiego.
Niemcy wpadli na mnie z wielkim impetem, by pomścić swojego kolegę. Obok mojego Hurricane'a zaroiło się od smugowych pocisków, którymi Niemcy szczodrze mnie poczęstowali. Głuchy trzask na jednym ze skrzydeł Hurricane'a dał mi znać, że trzeba się ratować. Wykonałem jeszcze jeden dramatyczny unik i wpadłem w białą konsystencję grubych chmur. Zniknął nagle rój żółtodziobych diabłów, zniknął obraz beznadziejnej przewagi Messerschmitów nad Hurricane'ami Poznańskiego Dywizjonu. Całe szczęście dla mnie, że chmury w tym miejscu były niezbyt grube, wypadłem z nich w duże okno, przez które widać było zamgloną ziemię.
Nie bez trudu udało mi się wrócić na lotnisko. Byłem jednym z pięciu pilotów, którzy na postrzelanych samolotach powrócili na lotnisko startu w Northolt."
Autor: Władysław Nowak
"(...) Niemcy już od kilku dni usiłują ponownie złamać ducha ludności brytyjskiej. Stoimy w obronie Londynu. Rejon patrolowania wypada na północ od Londynu. Wysokość 14 tysięcy stóp. To wszystko. Wieczór jest ciepły, słońce dopiero co zgasło, gdzieś błysnęła pierwsza gwiazda pierwszy pocisk wybuchnął nad miastem. Alarm!
Startujemy jeden po drugim. Mój czas wypada na godzinę 0.20. Jest zupełnie ciemno na zachodzie. Łączę się z operations room i wychodzę na kurs, drapiąc się w górę. Nie odczuwam samotności, jaka zwykle opanowuje pilota w nocy. Widać miasto, jeziora, rzeki; miasto się pali. Jestem już na swojej wysokości. Wytężam wzrok. Nic. W pewnym momencie spotykam jakiś samolot, zataczam koło, ale rozpoznaję własny i rozchodzimy się w swoje rejony. Nagle nieprzyjacielski samolot przelatuje tuż koło mnie, lecz nim zdążyłem zawrócić na jego kurs, znikł mi w ciemnościach. Pewnie przyciągnie ich więcej. Po pięciu minutach czekania jest drugi. Gwałtownie zakręcam, nie spuszczając go z oczu, i jestem na jego kursie, trochę niżej, żeby wyraźnie obserwować na tle nieba. W nocy trudno trafić, więc się zbliżam. Widać już ognie z rur wydechowych i dokładną sylwetkę He-111.
Mając przewagę szybkości, zaczynam go wyprzedzać. Podczas tego manewru zauważyła mnie załoga Heinkla.
Heinkel He-111 Heinkel wchodzi w głębokie nurkowanie, ja za nim rozpoczynając ogień. Szwab wychodzi prawym zakrętem na plecy, ja robię to samo, strzelając bez przerwy. W tym momencie otrzymuję serię, ale bez żadnego skutku. Dzieli nas 40 metrów wypełnionych świecącymi sznurami pocisków. Po chwili wchodzimy na prostą, zbliżając grę do końca. Ogień strzelca jest w tym momencie skuteczniejszy. Moje radio ucichło. Dostałem - przeszło mi przez myśl... Silnik jednak pracuje dobrze, więc nie ma obawy. Niemiec stara się zniknąć mi z oczu. Po ostatnim moim ataku puścił farbę. Prawy silnik zostawia długą smugę ognia. Amunicja się skończyła, jednak lecę za nim, zawracając dopiero wówczas, gdy uderzył w wodę.
Na lotnisku składam meldunek: He-111 zestrzelony. Jestem uradowany. Przecież to pierwszy szwab zestrzelony przez 306 dywizjon!"