Autor Wątek: Wojenne relacje lotników  (Przeczytany 21887 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Redspider

  • *
  • Pure evil....ZŁOOOOO !
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #15 dnia: Maja 08, 2007, 21:57:46 »
Skany pewnie tak, tłumaczenie również.
NA PLASTERKI !!!

Geniusz może mieć swoje ograniczenia, ale głupota nie jest tak upośledzona

hellkitty

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #16 dnia: Maja 12, 2007, 18:52:08 »
Zdecydowałem się jednak na pisanie. Uznałem też, że nie będę zamieszczał komentarzy do opisów walk. W nawiasach kwadratowych [] znajdują się moje wtrącenia.


Część I

Flg. Off. Ludwik Paszkiewicz, Sqn 303, 30 sieprnia 1940:

Po nabraniu wysokości 10 00 stóp polecieliśmy w kierunku północnym.W pewnym momencie zobaczyłem przed nami duży ruch samolotów i na jego końcu kotłowanie. Wszystko przesuwało się na lewo o jakieś 1000 stóp nad nami.Podałem przez radio wiadomość dowódcy, majorowi angielskiemu Kelletowi, a nie widząc reakcji z jego strony dodałem gazu i poleciałem w kierunku przeciwnika. Obejrzawszy się za siebie, zobaczyłem resztę Flightu o jakieś 300 metrów z tyłu, a pod sobą palące się przedmieścia jakiegoś miasteczka i schodzącego do ziemi Hurricane'a, ciągnącego za sobą smugę dymu. W pewnym momencie spostrzegłem przed sobą na mojej wysokości samolot o dwóch statecznikach (mam wrażenie, że Dornier), robiący skręt w moim kierunku. Za chwilę, gdy mnie spostrzegł, rzucił się w ostrą pikę. Zrobiłem wywrót i zanurkowałem za nim. W czasie wywracania zobaczyłem czarne krzyże na skrzydłach. Po wywrocie wprost od ogona rozpocząłem ogień z jakichś 200 metrów w kadłub, przeniosłem potem na prawy silnik, zapaliłem go i zatrzymałem. Będąc już blisko odszedłem dołem w prawo, przechodząc do drugiego ataku spostrzegłem Hurricane'a atakującego go i wyskakującego spadochroniarza, Niemiec wyrwał wyrotem, zaatakowałem go wtedy jeszcze raz, a ten nie wyciągając z nurkowania rąbnął o ziemię i zapalił się. Poleciałem wtedy do Hurricane'a i zobaczyłem znaki VC- I, poczem poszedłem górą, ale już nikogo nie znalazłem nad palącym się miasteczkiem wobec czego wróciłem na lotnisko, gdzie krążyłem czekając co dalej będzie. Po usłyszeniu rozkazu wylądowałem po beczce z radości zatrutej myślą, że Eskadra gdzieś się bije, a ja zapędziłem się za pojedyńczą maszyną. Niestety po powrocie Eskadry okazało się, że bohaterski Anglik wykonał atakowanie "Blenheimów". Tak strzelałem po raz pierwszy w życiu do samolotu nieprzyjacelskiego.

ppor. pil. Mirosław Ferić, 303 Sqn, 31 sierpnia 1940:

31 sierpnia 1940 roku w wigilię rozpoczęcia wojny z Niemcami wystartowaliśmy jak zwyklę na alarm.Startował najpierw Flight A, a po kilku minutach Flight B. Wysokoczyliśmy w powietrze o godz. 17: 50. Kierunek wzięliśmy 90 stopni. Po kilkunastu minutach lotu i minięciu eskadry Spitfire'ów, sierż. Karubin zwrócił uwagę d-cy red section, że widzi nieprzyjaciela. Rzeczywiście około 60 do 70 maszyn na północny wschód od nas przelatuje akurat na naszym kursie. Wlepiamy pełny gaz i suniemy do nich. zbliżamy się. Lecz w większej odległości od uszykowania npla i bliżej nas zauważamy trójkę ME 109, która prawdopodobnie nas jeszcze nie widzi, gdyż podchodzimy od słońca. Aby dojść do całego szyku nieprzyjacielskiego i tyły mieć spokojne, należało najpierw uwolnić się od 109. Zaskoczenie jest zupełne. Klucz majora Kelleta rozlatuje się w pogoni za rozsypującą się trójką. Każdy łapie swego. A my co? Nie trzeba długo czekać. Druga trójka ME 109, która szła widocznie o wiele wyżej pierwszej, idzie na odsiecz swoim, mijając mnie i sierż. Wunsche, z którym byliśmy o jakieś 200- 300 metrów z tyłu, za pierwszym kluczem jako osłona. I dobrze się stało, gdyż jeden już zaczął rąbać seryjki do sierż. Karubina, zajętego swym Messerschmittem. Temu włazi Wunsche na ogon. Drugiemu, dobierającemu się do pierwszego klucza na ogon włażę ja, wrzepiając 12 lbs (boosta). Dochodzę go lekko, rośnie w celowniku, kadłub jego już zajmuję całą średnicę koła świetlnego [celownika]. No i najwyższy czas na rozpoczęcie ognia. Rąbie zupełnie spokojnie, jakoś nawet nie podniecony- jestem jak gdyby zaskoczony i zadziwiony, że to tak łatwo, jakoś zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie człek się naprawdę męczył, pocił, denerwował i w końcu nic nie zrąbał, a sam został zrąbany.
Krótka seria po 20 pocisków ze wszystkich kaemów. Skutek natychmiastowy i wspaniały. Szkop śmiertelnie ugododzny zapala się jak świeczka. Buchnął płomień długości kadłuba, zrobił wywrót, błysnął białym brzuchem i krzyżami- poszedł w dół. Idę za nim pilot skacze- spadochron się rozwija. Mam chęć zrąbania go, ale za dużo świadków. Może są nawet i Anglicy- a my mamy swoje porachunki z Polski. Dałem mu spokój. I tak wyląduje na wyspie. Złapią go. Pal cię diabli. Lądujemy o 18: 55 pojedyńczo. Okazuje się, że każdy ma jednego szkopa.


Sierż. pil. Stanisław Karubin, 303 Sqn, 5 września 1940:

Oczekujemy na rozkaz kursu bojowego. W radiu usłyszałem: "100 bandit". W tym momencie zauważyłem wyprawę bombową z osłoną Messerschmitttów. Wyskoczyłem do przodu dając znak dowódcy. Związaliśmy się w walkę. Zaatakowałem Me 109 dwoma krótkimi seriami. Paląc się poszedł w dół. Prysnąłem do góry, bo zostałem zaatakowany przez Me 109. Przejechały się po nim "Hurricany" i kopcąc poszedł w dół- ja za nim. Zeszliśmy do lotu koszącego. Pogoń. Wrzepiłem "boosta". Doszedłem go, oddając kilka serii. Me uciekał nadal. Zdenerowało mnie to i oddałem serie ostatnich pocisków. Szkop ucieka. Zdenerowało mnie to jeszcze baredziej i postanowiłem go wykończyć. Dałem na nowo "boosta", doszedłem go bardzo blisko i żyletką przejechałem się po nim. Wystrzaszona gęba szkopa błysnęła mi w oczach. W tej chwili rąbnął o ziemię i prysnął dym wraz z grudkami ziemi. Wyciągnąłem w górę, pokrążyłem nad nim i popatrzyłem na resztki palącej się maszyny. Dałem gaz, idąc na wysokości i w kierunku na lotnisko.

Kolejne trzy opisy, tyczą się popołudniowej walki 303- ciego z 7 września 1940. 

ppor. pil. Jan Zumbach:

Pierwszy startował Flight B, za nim nasza piątka z Dzidkiem Hennebergiem, jako naczelnym wodzem sił uderzeniowym Eskadry A. Byłem No. 2. Przez radio podali wysokość 2000 stóp. Po kilkarotnie branych kursach, żauważyłem dymki artylerii plot. Samolotów jeszcze nie widziałem. Dałem znak przez radio. Podano nowy kurs, kierujący nas w stronę npla. Nad nami były dwa dywizjony "Spitfajerów" i jeden "Hurricanów". Poszliśmy z lewej strony i z prawego skrętu posunęliśmy na bombardierów. W ostatnim momencie zauważyłem, jak dwa górne dywizjony związały się z osłoną Messerschmittów 109. Pod sobą zobaczyłem Do 17 albo Do 215, który odskoczył od szyku. Wlazłem my na ogon. W tym momencie adolfiak strzyknął we mnie krótką seryjkę. Krótką, bo zdaje się, że przy pierwszych moim strzałach dusza jego zapychała do Krainy Wiecznych Duchów, w objęcia dobrego Manitou.
Druga seria skutku nie odnsioła. Dopiero trzecia, bardzo długa, zapaliła prawy silnik i Dornier zwalił się. Wyrwałem spod niego i zacząłem lewym skrętem dochodzić do zgrupowania. W tym momencie zauważyłem drugiego nieco nade mną. Widocznie odbił się od szyku, który już nasi rozbili. Widziałem jak się palił Szaposzki oraz dwa inne samoloty nieprzyjaciela, zdaje się, że Paszki i Tola.
Zobaczyłem też trzy Me 109, które waliły do Dzidka. Ryknąłem przez radio, ale wydaje się, że sam zauważył, bo odskoczył. Do ostatniego pocisku rąbałem z 20 metrów, od 3 sek. serie, po których zapalił się mu lewy silnik. Byłem tak blisko, że machnąłem wywrót. Po którego wyciągnięciu, tak się "zblackauciłem" [black out], że ocknąłem się na 10 000 stóp niżej. W międzyczasie adolfiaki zamieszkujący krypę, przechodzili do Krainy Wiecznych Duchów. Po usłyszeniu kursu wróciłem na lotnisko.


por. pil. Marian Pisarek:

Wystartowałem po raz pierwszy na lot bojowy nad Anglią razem z Paszką i Tolem. Już myślałem, że lot się nie uda, gdy nagle zauważyłem dymki artlerii przeciwlotniczej, co dawało do zrozumienia, że nieprzyjaciel jest blisko. Paszka rownież zauwazył dymki i zaczął gwałtownie kiwać skrzydłami, na znak żeby się przygotować do ataku. Zrobił skręt w prawo w kierunku npla i zaatakował dwa ostatnie Dorniery. Po chwili jeden z nich zapalił się. Pozostało dwóch z mojego klucza na jednego Dorniera. Dla mnie nie było roboty. W lewo pod nami toczyła się również bitwa. Postanowiłem pójść tam. Rzeczywiście nasunął mi się samolot ze swastyką na ogonie. Miałem przewagę wysokości, więc bez trudu zaatakowałm go z tyłu i z góry. Zauważyłem buchającego z niego płomienie. Był to Me 109. Ale po chwili dostałem serię z tyłu i mój Hurricane zaczął mocno dymić i przechodzić w pikę. Odpiąłem pasy i zdjąłem kominiarkę. W tym momencie wyrzuciło mię [mnie] z kabiny, ponieważ samolot był już prawie na plecach. Zmienne koleje losu, bo na dodatek wylądowałem na spadochronie bez jednego buta, gdyż podczas skoku zaczepiłem nim o coś w kabinie.

Flg. Lt. Atholl Forbes:

Waliliśmy do nich [mysliwców osłony] jak najmocniej. Otworzyliśmy ogień z odległości 150 metrów i odlecieliśmy dopiero wtedy, kiedy mogłem stwierdzić, że kadłuby nieprzyjacielskim samolotów wypełniają całe pole celownika. Znaczy to, że atak został skończony w najlepszej odległości do strzału. Dornier, którego zestrzeliłem został trafiony w silnik i w skrzydło. Leciały z niego odłamki różnej wielkości i kształtu. Z jego silnika buchnął ogień. Maszyna runęła do morza na nieznacznej odległości. Mój samolot został trafiony w skrzydło pociskami armatnimi, a maleńkie odłamki zraniły mnie w nogę. Hydraulika też była uszkodzona, benzyna i olej zaczęły wicekać. Byłem zdania, że najlepszą rzeczą będzie ocalić samolot, więc zawróciłem i szczęśliwie wylądowałem.

Plt. Off. Jerzy Solak, Sqn 249, 29 październik 1940:

29 października pogodna w rejonie lotniska [North Weald] była niezła, widzialność pionowa zupełnie dobra, w poziomie jednak ograniczona lekką mgiełką. Operations Room nakazał nam zająć miejsca w kabinach, bo stacje radiolokacyjne wykryły jakieś cele, ale wkrótce straciły je z ekranów. Nasz dywizjon ustawił się, czekając na sygnał do startu. To samo uczynił sąsiedni dywizjon [No. 257], zajmując miejsce do startu z boku od nas, pod kątem prostym po naszej lewej stronie.
Nagle coś mną targnęło, kątem oka zobaczyłem wybuchu bomb po przeciwnej strojnie lotniska, jeden z nich wyrwał i podrzucił część kasyna w powietrze! Wystrzelono czerwoną rakietę- sygnał na start dywizjonów. Błyskaiwcznie uruchomiliśmy silniki i wszyscy naraz rozpoczęliśmu start na pełnym gazie. To samo uczynili piloci z sąsiedniego dywozjonu... Pomyślałem tylko- ilu też się naszych pozderza? Nie miałem czasu na rozmyślania, bo trzymałem się z lewej strony dowódcy klucza, patrzyłem więc na prawą stronę, nie widziałem startujących z lewej. Byle się wyrwać w powietrze.
Wybuchy na ziemi! Jesteśmy w powietrzu... widzę spadające bomby, są jeszcze w powietrzu... Skuliłem się w kabinie... Wybuchy bo obu stronach... Z prawej bardzo blisko... "Hurricane" lecący po prawej stronie znika w kłębie kurzu i dymu, mego podrzuca, dówdca leci dalej. Słyszę grzechot po skrzydel i kadłubie... Kraniec lotniska, pod nami polowa radiostacja, z boku wybuch... Namiot jak gazeta wyrzucony na naszą wysokość! Dowódca macha skrzydłami i schodzi ostro w dół, nawaliła mu maszyna, jestem sam.
Wykonuję ostry zakręt i zawracam w kierunku wybuchów bomb, gdzie hulają Messerschmitty. Widzę kłębowisko samolotów, trzeba uważać aby mi się któryś nie dobrał do ogona. W górzę widzę Messerschmitta, a za nim "Hurricane'a". Ale oto czwórka Niemców pikuje na "Hurricane'a". Zadarłem maszynę jak do loopingu [jak do pętli] i uruchomiłem długą serię karabinów maszynowych, posyłając ją przed nosy Niemców... Mój "Hurricane" zwalił się bez szybkości, ale Messerschmitty rozprysnęły się na wszystkie strony. Jak kuropatwy- pomyślałem przez chwilę.
Kiedy odzyskałem kontrolę nad maszyną, znalazłem się blisko Niemca, który uciekał na wschód. Pod nami rozlewiska, widoczność pogorszyła się. Powoli doganiałem go na pełnym gazie, ustawiając się pod jego ogonem. Zupełnie opanowany, na spokojno, oddałem do niego długą, celną serię... Niemiec zadarł maszynę do pionu, a potem zwalił się w dół, ciągnąc za sobą warkocz dymu, zniknął w przyziemnej mgle nad rozlewiskami.
Zawróciłem na lotnisko, dołączyłem do kręgu samolotów oczekujących na wytyczenie pasa do lądowania przez służbę lotniskową pomiędzy lejami po bombach. Po kilkunastu minutach wylądowałem szczęśliwie. Koło naszego disperalu palił się "Hurricane" w pozycji na plecach, wartownia przy wjeździe na lotnisko, odbudowywana chyba już po raz czwarty, zniknęła. Na jej miejscu była duża dziura. Samochód straży pożarnej leżał do góry kołami! Z mojego zwycięstwa ucieszyli się mechanicy. Niestety ten palący się "Hurricane" był prawoskrzydłowym naszej trójki.


Flg. Off. Nowak, Sqn 306, 10/11 maja 1941:

Wystartowałem 20 minut po północy z zadaniem patrolowania nad Londynem na wysokości 14 000 stóp. Podczas zakrętu na północ od Tamizy zauważyłem samolot który rozpoznałem jako "Hurricane". Wkrotce potem zobaczyłem duży samolot, lecący w moim kierunku z południa nad Londyn. Wykonałem gwałtowny skręt, lecz samolot zniknął mi z oczu. Dostałem wektor 180 stopni i w tym czasie dostrzegłem inny samolot, lęcący na wysokości 12 000 stóp prosto na mnie, z tego samego kierunku co poprzedni. Zanurkowałem do 10 00 stóp i teraz dobrze widziałem go na tle nieba jakieś 150 jardów przede mną. Nie mogłem zobaczyć płomieni wydostających się z rur wydechowych, lecz brzuch jego kadłuba doskonale był oświetlony przez płomienie pożarów. Podszedłem na jakieś 30 jardów [1 jard to 0, 91 metra] i wtedy ujrzałem płomienie wydechowe z rur dwóch silników. Nie byłem pewien kształtów tego samolotu więc prześlizgnąłem się pod jego brzuchem na drugą stronę i zdałem sobię sprawę, że to He 111. Jednocześnie pilot Heinkla musiał mnie dostrzec bo gwałtownie zaczął nurkować. Zanurkowałem za nim, oddając trzy serie z 50- 15 jardów. Sam zostałem celnie ostrzelany przez strzelca z tylnego górnego stanowiska [Łopata ma jedno górne stanowisko, ale mniejsza...]. Widziałem coś co mogło być pociskami smugowymi. Samolot zaczął wyrywać w prawo i wtedy oddałem kolejne trzy krótkie serie z 30- 20 jardów. Heinkel wywrócił na drugą stronę i zanurował. Gdy wyrównywał zanurkowałem na niego i wykonałem kolejny atak jedną długą serią z 40 do 10 jardów. Wtedy moje karabiny zamilkły. Zauważyłem, że jego lewy silnik zaczął płonąc. Wtedy nieprzyjacielski samolot był jakieś 12 mil od Beachy Head. Nie leciałem za nim dalej, gdyż byłem już bez amunicji i moje radioprzestało odbierać na granicy zasięgu.
Powróciłem do Northolt i lądowałem o godzinie 1.35. Z komunikatu 11. Grupy dowiedziałem się, że zaliczono mi ten samolot jako zestrzelony napewno.



Źródła:
Gretzyngier R.,Ledwoch J., Hawker Hurricane, wyd. Militaria, Warszawa 1999.

CDN         

Pozdrawiam.
« Ostatnia zmiana: Maja 12, 2007, 18:58:26 wysłana przez hellkitty »

3mw

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #17 dnia: Maja 12, 2007, 20:41:09 »
Znalazłem takie coś u siebie na dysku, nie wiem skąd mam te opisy:

Autor: Wacław Król


"(...)To było w porze rannej 15 października. Było mglisto i deszczowo, gęste chmury zakrywały całe niebo, a pułap ich był niski, sięgał 300-500 stóp. Na rozkaz z operations rooms, wystartowaliśmy w dwanaście Hurricane'ów pod dowództwem s/i Satchella. W ciasnym szyku, trójka za trójką, przebiliśmy chmury w górę; sięgały one do wysokości 9000 stóp. Wyżej, nad nimi, wisiały następne warstwy chmur, ale były cienkie, bo przez nie prześwitywało słońce. Wznosząc się ciągle do góry, skierowaliśmy się nad Londyn i dalej na południe. Leciałem z prawej strony dowódcy dywizjonu, z lewej trzymał się sierż. Korsarz. Tuż za nasza trójka pospieszały następne: kpt. Wczelik, ppor. Karwowski i sierż. Wędzik, f/l Riley, por. Czerwiński i sierż. Beda, a na końcu ppor. Pilch, ppor. Wapniarek i sierż. Nowakiewicz.

Nie znałem jeszcze wtedy na tyle języka angielskiego, by rozumieć wszystkie komendy podawane przez radio z operations room przez odpowiedzialnego kontrolera naprowadzania. Podawał je zresztą w wielkim podnieceniu. Byliśmy już na wysokości 20 000 stóp, gdy kontroler jakoś bardziej zrozumiale podał informację - tym razem dobrze ją zrozumiałem - że naprzeciwko nas od południa leci około 60 niemieckich myśliwców, a trochę wyżej, z boku, następna formacja dalszych 40 Me-109. Satchell potwierdził zrozumienie depeszy radiowej, ale znać było, że silił się na spokój.

To nie będzie sprawa łatwa - przebiegło mi nieprzyjemnym dreszczykiem po ciele. Stu na dwunastu, to tak samo jak jeden przeciwko ośmiu! Czy się wtedy bałem? I tak, i nie. My, Polacy, nigdy nie unikaliśmy walki, zawsze walczyliśmy z przewagą liczebną wroga, nigdy jednak aż w tak niekorzystnym stosunku. Na pomoc pospieszał nam dywizjon Spitfire'ów, ale był daleko z tyłu za nami, ledwie widoczny na horyzoncie.

Od kilku dni Niemcy zaczęli stosować nowy sposób nękania Londynu. Z lotnisk północnej Francji, gdzie panowała lepsza pogoda, startowały formacje szybkich Messerschmitów z podwieszonymi pod skrzydłami bombami. Nadlatywały w rejon Londynu i spoza chmur zrzucały bomby. Dzisiejsza wyprawa była zapewne jednym z takich nalotów. Po zrzuceniu bomb Messerschmitty stawały się szybkimi myśliwcami. Będąc zawsze w przewadze, mogły interweniującym dywizjonom Hurricane'ów i Spitfire'ów dobrze dawać się we znaki.

Wypadki rozegrały się teraz w błyskawicznym tempie. Satchell skierował nasz dywizjon przeciwko jednej z grup szyku, ale Niemcy już przedtem zauważyli nasze skromne siły i nasz manewr. Poszliśmy w rozsypkę, niebo nad chmurami zakotłowało się od maszyn, napełniło hukiem silników i grzechotem karabinów maszynowych. Dudniły działka Messerschmittów. Wywiązała się nierówna, wściekła walka, każdy z nas starał się w jakiś sposób dopaść wroga celnym ogniem ośmiu karabinów maszynowych swojego Hurricane'a.

Niemcy byli czujni, ich żółte mordy widziałem wszędzie - z boku, przodu, czułem je z tyłu poza ogonem swojej maszyny. Rój smugowych pocisków mignął długim ogonem z prawej strony mojego samolotu w momencie, gdy rozpocząłem salwę do wybranego celu. Wykonałem gwałtowny unik, pochylając Hurricane'a w głęboki, ciasny zakręt...

I w tym momencie zauważyłem, że w niedalekiej ode mnie odległości jeden z naszych Hurricane'ów gwałtownie zadymił i zaraz potem buchnął gwałtownie płomieniem. Messerschmitt strzelał jeszcze do swojej ofiary, gdy wykonałem na niego atak. Polak opuścił kabinę płonącego samolotu i pokoziołkował w dół. Na tle chmur ukazała się wkrótce czasza spadochronu. Trzeba było podążyć Polakowi na pomoc, bo Messerschmitt najwyraźniej zamierzał się teraz zaatakować skoczka. Byle zdążyć... Sylwetkę Messrschmitta umieściłem w celowniku, dzieliła mnie od niego odległość zaledwie około stu metrów. Nacisnąłem włącznik karabinów maszynowych. Długa, wściekła salwa smugowych pocisków otoczyła zewsząd hitlerowski samolot, uderzyła w niego śmiertelnie. Nie zwracałem uwagi na inne samoloty, śmigające wokół mnie, warkocze smugowych pocisków pojawiły się gęstym rojem wokół mojego samolotu...

I tak, jak kilkanaście zaledwie sekund temu Hurricane, tak teraz buchnął czarnym dymem i czerwienią płomieni niemiecki Messerschmitt. Od niegroźnego już wrogiego myśliwca oderwał się pilot, by ratować się na spadochronie. Obaj - i zwycięzca, i zwyciężony - wisieli teraz zgodnie na spadochronach, niedaleko jeden od drugiego.

Niemcy wpadli na mnie z wielkim impetem, by pomścić swojego kolegę. Obok mojego Hurricane'a zaroiło się od smugowych pocisków, którymi Niemcy szczodrze mnie poczęstowali. Głuchy trzask na jednym ze skrzydeł Hurricane'a dał mi znać, że trzeba się ratować. Wykonałem jeszcze jeden dramatyczny unik i wpadłem w białą konsystencję grubych chmur. Zniknął nagle rój żółtodziobych diabłów, zniknął obraz beznadziejnej przewagi Messerschmitów nad Hurricane'ami Poznańskiego Dywizjonu. Całe szczęście dla mnie, że chmury w tym miejscu były niezbyt grube, wypadłem z nich w duże okno, przez które widać było zamgloną ziemię.

Nie bez trudu udało mi się wrócić na lotnisko. Byłem jednym z pięciu pilotów, którzy na postrzelanych samolotach powrócili na lotnisko startu w Northolt."


Autor: Władysław Nowak

"(...) Niemcy już od kilku dni usiłują ponownie złamać ducha ludności brytyjskiej. Stoimy w obronie Londynu. Rejon patrolowania wypada na północ od Londynu. Wysokość 14 tysięcy stóp. To wszystko. Wieczór jest ciepły, słońce dopiero co zgasło, gdzieś błysnęła pierwsza gwiazda pierwszy pocisk wybuchnął nad miastem. Alarm!

Startujemy jeden po drugim. Mój czas wypada na godzinę 0.20. Jest zupełnie ciemno na zachodzie. Łączę się z operations room i wychodzę na kurs, drapiąc się w górę. Nie odczuwam samotności, jaka zwykle opanowuje pilota w nocy. Widać miasto, jeziora, rzeki; miasto się pali. Jestem już na swojej wysokości. Wytężam wzrok. Nic. W pewnym momencie spotykam jakiś samolot, zataczam koło, ale rozpoznaję własny i rozchodzimy się w swoje rejony. Nagle nieprzyjacielski samolot przelatuje tuż koło mnie, lecz nim zdążyłem zawrócić na jego kurs, znikł mi w ciemnościach. Pewnie przyciągnie ich więcej. Po pięciu minutach czekania jest drugi. Gwałtownie zakręcam, nie spuszczając go z oczu, i jestem na jego kursie, trochę niżej, żeby wyraźnie obserwować na tle nieba. W nocy trudno trafić, więc się zbliżam. Widać już ognie z rur wydechowych i dokładną sylwetkę He-111.

Mając przewagę szybkości, zaczynam go wyprzedzać. Podczas tego manewru zauważyła mnie załoga Heinkla.

Heinkel He-111 Heinkel wchodzi w głębokie nurkowanie, ja za nim rozpoczynając ogień. Szwab wychodzi prawym zakrętem na plecy, ja robię to samo, strzelając bez przerwy. W tym momencie otrzymuję serię, ale bez żadnego skutku. Dzieli nas 40 metrów wypełnionych świecącymi sznurami pocisków. Po chwili wchodzimy na prostą, zbliżając grę do końca. Ogień strzelca jest w tym momencie skuteczniejszy. Moje radio ucichło. Dostałem - przeszło mi przez myśl... Silnik jednak pracuje dobrze, więc nie ma obawy. Niemiec stara się zniknąć mi z oczu. Po ostatnim moim ataku puścił farbę. Prawy silnik zostawia długą smugę ognia. Amunicja się skończyła, jednak lecę za nim, zawracając dopiero wówczas, gdy uderzył w wodę.

Na lotnisku składam meldunek: He-111 zestrzelony. Jestem uradowany. Przecież to pierwszy szwab zestrzelony przez 306 dywizjon!"



hellkitty

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #18 dnia: Maja 13, 2007, 17:30:47 »
Cześć

Dziś jedynie dwa teksty, za to dłuższe niż poprzednie. Są to relacje napisane po angielsku, dlatego też zgodnie z zalecieniem, zamieszczam do nich swoje wolne tłumaczenie. W razie czego, bardzo proszę o konstruktywną krytykę!


Część II

Flg. Off. J. A. Kent, Sqn 303, 9 września 1940:

The 9th of September was quiet and nothing happend until about five o'clock when we were ordered off in company with No. 1 Canadian. At first we saw nothing but Spitfires and 109's hight above us and I thought that it was another abortive sortie, but just then there appeared a formation of about 40 or 50 bombers with a 109 escort heading south- east towards France. They were in a shallow dive and moving fast so I picked on a Ju 88 and gave chase. It took some little time to accelerate so I pulled the boost over- ride plug and opened the throttle wide. Very slowly I began to gain on the German but, at the same time, I could see oine of the 109 escort fighter diving down after me. I kept on in the hope of catching the Junkers before the 109 caught me, but it looked very much as thought I was going to lose the race; I was on the ponit of breaking away as the 109 was getting uncomfortably close when a "Hurricane" flashed across in front of the 109 and forced its pilot to pull up.
As the "Hurricane" climbed above me to reposition itself I recognised Henneberg's machine and so, with him as my protector, I carried on after the Junkers and opened fire from 400 yards while Henneberg repeatedly chased the Messerschmitt off my tail. After two bursts the starboard engine of the 88 burst into flame and the aircraft rolled over and dived into cloud. I followerd the trail of black smoke hoping it would guide me to the 88 under the clouds were I could finish it off but, on breaking cloud, I found myself over the Channel and not a sign of German machine.
The light was poor so I set off towards French coast hoping that I might find the damaged bomber when, quite unexpectedly, I saw a twin engined aircraft that, at first looked like a "Hampden". I could not think what a "Hampden" would be doing over the Channel so I approached it rather cautiously to make a positive identification. As I got closer it began to look less familiar and then its rear gunner opened fire so, even though it was not the Ju 88 I was looking for, I immediately attacked. It was quite fascinating and made a pretty sight in the gloom watching my tracer sail gracefully towards German while at the same time his came streaming back at me like a string of gleaming red beads. After my third burst the enemy made a sharp turn to port and the silhouette it presented was that of a 110. I can remember the picture it made terribly clearly, it was like a picture out of a book on air firing- "At this angle place your sights there and FIRE!" which is precisely what I did and his starboard engine flew to bits. He was obviously badly hit and turned back towards England whilst I flew along- side but out of range of the rear gunner just in case he was still alive and active.
As I followed the stricken machine smoky fingers streamed past on my port side, I did a fust turn and found a 109 intend on evening the score. Fortunately I could outturn him easily at this low altitude and got two bursts into him after which he quickly disengaged and flew off towards France. Although I think I hit him I could not be sure as the light was so bad.
By this time the 110 was getting very low and the smoke from its starboard motor was getting thicker and thicker finally, about ten miles from Dungeness, it hit the water and exploded. I came down low and could see the twin tail sticking of the water and what appeared to be an empty dinghy nearby, but of the crew I could see nothing at all.
Enemy met at Beachy Head at 18:00 about forty bombers Ju 88 and He 111 and Me 109 Me 110 in large numbers. Enemy was escaping southwards at great speed loosing height. First seen when 1000 ft above Squadron and contacted by leading aircraft only at about 13 500 ft. Flg. Kent damaged a Ju 88 which escaped in cloud and then chased a Me 110 it fell in sea mid chanel, rubber boat seen.


Tłumaczenie:

9 września był spokojny i nic się nie działo aż do około 14: 30, kiedy to rozkazano nam start w towarzystwie 1 Dywizjonu. Na początku nie widzieliśmy nic, tylko Spitfajery i 109- tki wysoko ponad nami. Myślałem, że to kolejny nieudany wypad, ale wtedy pojawiła się formacja około 40- 50 bombowców eskortowana przez Bf 109, zmierzająca w kierunku południowo wschodnim ku Francji. Poruszali się szybko w płytkim nurkowaniu więc wybrałem sobie Ju 88 i rozpocząłem pościg. Zajęło to trochę czasu zanim przyśpieszyłem, więc uruchomiłem boosta i szeroko otworzyłem przepustnicę. Bardzo powoli  zacząłem zbliżać się do Niemca, ale w tym samym czasie zauważyłem 109-tke eskorty nurkującą prosto na mnie. Miałem nadzieję, że złapię Junkersa szybciej, aniżeli 109- tka złapie mnie, wyglądało jednak na to, że przegram ten wyścig. Gdy miałem już się odrywać, jako, że 109 zbliżył się niebezpiecznie blisko, nagle Hurricane mignął przed nosem Messerschmitta i zmusił niemieckiego pilota do wyciągnięcia. Gdy Hurricane wzbił się w górę, rozpoznałem, że jest to maszyna Henneberga i teraz, z nim jako moją osłoną, kontynuowałem atak na Junkersa. Otworzyłem ogień z 400 jardów podczas gdy Henneberg ponownie strząsnął Messerschmitta z mojego ogona. Po dwóch seriach prawy silnik Ju 88 stanął w płomieniach, samolot wykonał wywrót i zanurkował w chmury. Śledziłem szlak wyznaczany w powietrzu przez czarny dym w nadzieji, że doprowadzi mnie do Ju 88 przez chmury, gdzie będę mógł go wykończyć. Po przebicu się przez chmury znalazłem się nad Kanałem, jednakże Niemiecka maszyna znikła bez znaku.
Niebo było słabo oświetlone, więc skierowałem się w kierunku francuskiego wybrzeża, z nadzieją, że może spotkam tam mój uszkodzony bombowiec. Całekiem niespodziewanie zobaczyłem jednak dwusilnikową maszynę, która na pierwszy rzut oka wyglądała jak Hampden. Nie mogłem myśleć co "Hampden" może robić nad Kanałem, więć zbliżyłem się do niego raczej ostrożnie aby dokonać ostatecznej identyfikacji. Im zbliżałem się bardziej, tym wyglądał on mniej przyjaźnie i wtedy, jego tylny strzelec otworzył ogień więc nawet jeśli nie byl to Ju 88 którego szukałem, błyskawicznie przystąpiłem do ataku. Widok moich pocisków smugowych żeglujących po ponurym niebie ku Niemcowi, podczas gdy ten odpowiadał mi strumieniami serii przypominającymi swiecące sznury czerownych korali, był fascynujący i piękny. Po mojej trzeciej serii nieprzyjaciel wykonał ostry zakręt w lewo i wtedy dobrze widoczna stała się sylwetka Bf 110. Pamiętam niezwykle dokładnie ten obrazek, był on jak rysunek w podręczniku do strzelania powietrznego- "pod tym kątem ustaw na nim swoje przyrządy celownicze i OGNIA!" co dokładnie zrobiłem i jego prawy silnik rozleciał się na kawałki. Messerschmitt był wyraźnie paskudnie trafiony i zakręcił spowrotem w kierunku Anglii podczas gdy ja leciałem obok niego, ale poza zasięgiem strzału jego strzelca, po prostu w razie gdyby wciąż żył i był aktywny.
Gdy śledziłem ostrzelaną maszynę, nagle dymne serie popłynęły obok mojej lewej burty. Wykonałem szybki zwrot I zauważyłem 109- tke zamierzającą uzyskać wiczorne zwycięstwo. Na szczęście mogłem go łatwo wykręcić na niskim pułapie i wpakować w niego dwie serie, po którym Niemiec szybko odstąpił i odleciał w kierunku Francji. Chociaż sądze, że go trafiłem nie mogę być tego pewny, gdyż wszystko było już bardzo słabo oświetlone.
Przez ten czas 110- tka zniżyła się bardzo i dym z jej prawego silnika stawał się coraz bardziej gęsty. W końcu, około 10 mil od Dungeness, samolot uderzył w wodę i eksplodował. Zszedłem niżej i zobaczyłem podwójne usterzenie wystające z wody oraz coś, co wyglądało na pusty ponton, ale załogi mimo wszystko widać nie było.
Nieprzyjaciel spotkany w Beachy Head o 18: 00, około 40 bombowców Ju 88 i He 111 i Me 109 Me 110 w wielkiej liczbie. Nieprzyjaciel uciekał w kierunku wschodnim na dużej prędkości oddając wysokość. Pierwsze spostrzeżony 1000 ft nad Dywizjonem, kontak z maszyną prowadzącą na jednynie około 13 500 ft. Flg. Kent uszkodził Ju 88 który uciekł w chmury, następnie ścigał Me 110, który wpadł do wody w środkowym kanale. Zauważono gumową łódź.
[Dalej jest raport Kenta odnośnie wyczynów Zumbacha, Frantiska i Wunsche. Jedynie kilka suchych faktów, więc postanowiłem nie tłumaczyć] 


Flg. Off. J.A. Kent, Sqn 303, 15 września 1940:

September 15th, I led the first scramble of the day in company with 229 Sqn, which had replaced No. 1 a few days previously. We have vectored towards the south- east and when we arrived over the area to the south of Croydon No. 229, which was the leading sqadron, started a gentle turn to starboard. At the same time I saw a large formation of enemy aircraft approaching from the south which put us in a perfect position for a head-on attack.I waited for the Wing Leader to attack the bombers with 229 Sqn while I prepared to give him protecion from the German fighter escort. It suddenly dawnet on me that he had not seen the enemy as he continued his turn away from them and here we experienced one of those incident which inidicated just how impractical the wing theory was under the circumstances obtaining at this time. (...)
(...) We, No. 303rd Squadron, were eguipment as was No. 229 Squadron but the two squadrons were on different fregeancies and while we could both sepak to the Controller in the Operations Room and receive messages from him we couldn't sepak to one another! In this instance, when it became evident to me that John Banham, leading 229 Squadron, had not seen the German formation I tried to relay a message to him via the controller but he could not understand me as we were just about the extreme range of the radio which was only about forty miles!
Im this instance I had less than one minute in which to make up my mind as to what action I must take if this enemy formation was not to get away scot- free. I realised that it was hopeless endeavouring to get No 229th into action at this stage so I sent down three sections of my sqadron, nine aircraft, to attack the bombers while I and my section went for the fighters. By this time we were, unfortunately, in nowhere near good a position and the bombers were already dropping their bombs.
As there were about fifty enemy fighters, we three "Hurricane"s could not do very much except interfere with their attempts to go to help of their charges to our combat- while fast and furious- was still indecisive. Zumbach and I both got a lot of smoke out of a couple of Bf 109 but the pace was too fast for us to see what happened to them.
The wild melee sudenly came to an end the only enemy machines to be seen were away in the distance heading for France. Amazingly none of us three had received so much as one bullet in our aircraft so we went off on a patrol of the south coast where we turned westward over the Ryea area. As we completed the turn, I just cought a glimpse of two 109's diving down on our starboard quarter. Mike Ferić, my number three also saw them and whirled to meet them, firing as he did so, but at the same moment his aircraft was hit. I dived after the other which overshot its attack. As I followed, the German rolled on to his back just before I opened fire and then rolled back again and round until he was inverted again, then once more he rolled right side up and I saw a large part of the aircraft were come off and spin away over the top of my aircraft.
We were both driving almost vertically by this time and he was outdistancing me, so I ceased fire and waited to catch him as he pulled out of the dive. To my suprise the aircraft dived stright into the sea a few hundred yards off the tip of Dungeness; there was a vivid flash as it hit, a large cloud of black smoke billowed up and the petrol continueed to blaze upon the surface of the water.
I was told later by the Intelligence Officer that the large piece of that had nearly hit my aircraft was the pilot who baled out but whos parachute had failed to open. He was found lying dead on the beach at Dungenes.


Tłumaczenie:

15 września prowadziłem pierwszy start alarmowy tego dnia w towarzystwie 229 Dywizjonu, który kilka dni wcześniej zastąpił Dywizjon 1. Zostaliśmy skierowani w kierunku południowo- wschodnim i kiedy dotarliśmy w rejon na wschód od Croydon, 229- ty, który był Dywizjonem prowadzącym, zaczął delikatne skręcać w prawo. W tym samym czasie zauważyłem wielką formację samolotów nieprzyjaciela zbliżającą się od południa co z kolei postawiło nas w perfekcyjnej pozycji do ataku czołowego. Czekałem na dowódcę Wingu aby zaatakowac bombowce razem z 229- tym przy czym przygotowałem się, aby w razie czego zapewnić mu osłonę przed niemieckimi myśliwcami eskorty. Nagle zdałem sobię sprawę, że dowódca nie widział maszyn nieprzyjaciela, jako że kontynuował swój manewr z dala od nich. W tym momencie doświadczyliśmy jednego z tych momentów, które wskazywały na to, jak niepraktyczna jest teoria latania w Wingu. (...)
(...) My, Dywizjon 303, byliśmy wposażeni tak samo jak 229- ty ale nasze dywizjony znajdowały się na dwóch odmienych częstotliwościach. Mogliśmy rozmawiać z kontrolerem w Pokoju Operacyjnym i otrzymywać wiadomości od niego, ale nie mogliśmy porzumiewać się z sobą. W tym wypadku, kiedy stało się dla mnie jasne, że John Banham, dowódca 229 Dywizjonu nie widział niemieckiej formacji, próbowałem nadać do niego wiadomość przez kontrolera, ale ten nie mógł mnie zrozumieć, jako, że znajdowaliśmy się na granicy zasięgu radia, który wynosił tylko około 40 mil!
W tej sytuacji, miałem niespełna minutę na podjęcie decyzji, jaką akcję muszę podjąć jeżeli ta wroga formacja miała nie wyjść z tego spotkania bez szawnku. Zdałem sobię sprawę, że beznadziejnym było usiłowanie wprowadzenia do walki 229- tego, więć wysłałem w dół trzy sekcje mojego dywzjonu, dziewięć maszyn, do ataku na bombowce, podczas gdy ja i moja sekcja ruszyliśmy na myśliwce. W momencie ataku byliśmy niestety na złej pozycji i bombowce właśnie zrucały bomby.
Jako, że było tam około 50 nieprzyjacielskich myśliwców, my trzej niewiele mogliśmy zrobić, oprócz przeszkadzania im w próbach udzielenia pomocy swoim podopiecznym. Zumbach i ja, obydwoje ostrzelaliśmy parę Bf 109 [???], ale wszystko działo się zbyt szybko i nie zdążyliśmy zobaczyć co stało się z nimi później.
Ten dziki dziki młyn skończył się nagle. Jedyne wrogie maszyny znbajdujące się w zasięgu wzroku w oddali kierowały się ku Francji. Zdumiewająco, żaden z naszej trójki nie otrzymał ani jednej kuli więc ruszyliśmy na patrol nad południowym wybrzeżem, następnie nad regionem Ryea skierowaliśmy się na zachód. Gdy skończyliśmy manewr, zauważyłem dwie 109- tki, nurkujące na naszą prawą ćwiartkę [?]. Mirosław Ferić, mój numer trzy, także ich zauważył, po czym ruszył na nich otwierając ogień. W tym samym momencie jego samolot został jednak trafiony. Zanurkowałem, za drugim Messerschmittem, który zepsuł swój atak. Niemiec wykonał wywrót na plecy chwilę przed tym jak otworzyłem do niego ogień. Po kilku takich manerwach, Niemiec wykonał jeszcze raz przechył w prawą, górną stronę i wtedy zobaczyłem jak od jego samolotu odrywa się wielki fragment i obracając się przelatuje tuż obok mojej maszyny.
Obydwaj nurkowaliśmy prawie pionowo i w tym czasie Niemiec zaczął mnie dystansować. Przerwałem więc ogień i czekałem na złapanie go, gdy ten wyciągnie z nurkowania. Ku mojemu zdziwieniu nieprzyjacielska maszyna zanurkowała prosto w morze, kilkaset jardów od miejscowości Dungenes [powinno być raczej przez dwa s]. W momencie uderzenia pojawił się jasny błysk oraz wielka chumra czarnego kłębiącego się dymu, natomiast na powierzchni wody zapaliła się plama wyciekającego paliwa.
Później dowiedziałem się od oficera wywiadu, że to co prawie zderzyło się wtedy z moją maszyną, to pilot niemiecki który wyskoczył z samolotu, ale którego spadochron się nie otworzył. Jego zwłoki zostały znalazione na plaży w Dungenes.


Źródła:
Gretzyngier R.,Ledwoch J., Hawker Hurricane, wyd. Militaria, Warszawa 1999.

CDN (będzie m.in. wrzesień 1939)

Pozdrawiam.

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #19 dnia: Maja 17, 2007, 17:29:03 »
Witam Wszystkich serdecznie po dłuższej przerwie! :002:

Hellkitty przepraszam, że nie mogłem wcześniej odpisać.

Skan z książek może by i był ale nie wiem jak jest z prawem anyplagiatowym - mógłby ktoś uznać skanowanie książki za niezgodne z prawem ale w tej dziedzinie nie jestem specjalistą trzebaby było się poradzić naszych Administratorów, a jeśli chodzi o fragmenty przepisane nie powinno być chyba z tym problemu nie przepisujesz całej książki czy innego źródła jota w jotę tylko fragmenty z nich wybrane.

Proszę jeśli ktoś wie coś więcej jak jest z tym skanowaniem niech napisze do Hellkitty.

Bardzo dziękuję wszystkim zaangażowanie w rozwój wątku i za nakład pracy oraz czas jaki temu poświęcają. :004:

Schmeisser

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #20 dnia: Maja 17, 2007, 17:57:56 »
Na forum DWS  ten problem był roztrząsany, dyskutowany , głosowany , inaczej interpretowany przez circa about 5 lat  - być może nawet dłużej , ale wtedy mnie tam nie było :D
Coś tam koniec końców ustalono, i podam nawet linka jak tylko nowy lepszy server na którym stoi dws się obudzi.

O już wstał - sil wu ple http://www.dws.org.pl/viewtopic.php?t=9168

Ja tam na wszelki wypadek nie zamieszczam żadnych linków - modzi na dws'ie są jeszcze bardziej popieprzeni niż tu  :021:

hellkitty

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #21 dnia: Maja 17, 2007, 18:10:05 »
Sądzę, że odnośnie przepisywania relacji lotników to nie problem. Nie jest to w końcu własność autora książki. Przecież równie dobrze, te same opisy znaleźć można w innych źródłach- począwszy od papierowych monografii, a na witrynach internetowych skończywszy. W ogóle wydaje mi się, że podawanie bibliografii w takich przypadkach nie jest konieczne. Ja robię to po to, żeby potencjalni chętni wiedzieli, gdzie mogą odnaleźć te wspomnieniami w formie papierkowej. Jeśli jednak źle myślę- poprawcie.

Przy okazji przepraszam za zastój. Od pewnego czasu mam do dyspozycji jedynie klawiaturę ekranową i przepisywanie za jej pomocą tak obszernych tekstów, jest za przeproszeniem, nieco upierdliwe ;)

PS: A jedak źle myślę :003: (fragment postu Grzesia w linku podanym przez Schmeissera- publikacja sama w sobie jest utworem chronionym jako całość prawem autorskim).

Schmeisser

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #22 dnia: Maja 18, 2007, 09:05:24 »
Sięgnąłem wczoraj po 'Alarm w St.Omer" Arcta, i w pewnym momencie autor stwierdza 'Jednostek pancernych we Francji PSZ nie miały gdyż nie dostarczono czołgów na czas'
Luzik, czemu nie. W takim razie co podpalili Maczek ,Dec i Skibiński gdy skończyło się paliwko?

Fajny przykład na to by każdą informację traktować z ograniczonym zaufaniem, do czasu jej zweryfikowania na podstawie innych źródeł.
« Ostatnia zmiana: Maja 18, 2007, 23:25:20 wysłana przez Schmeisser »

MPizlo

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #23 dnia: Maja 19, 2007, 20:14:06 »
Hejka :002:

Dzięki za odpowiedzi nie chciałem po prostu by zarzucano Nam plagiat czy coś innego. Dla mnie wszystko jest OK. Źródeł teraz jest multum więc nikt nie może mówić że to od niego pochodzi gdyż nie podajemy źródła - oczywiście poza moimi linkami ale stało się i w sumie dobrze bo to tylko przekierowanie nic więcej. :021:

Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dzięki (Hellkitty jesteś Best of The Best) tak trzymaj. :banan

hellkitty

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #24 dnia: Czerwca 02, 2007, 13:08:30 »
Cześć.

Część III

Kpt. pil. Tadeusz Rolski, 141 Eskadra, 6 września 1939:

Koło  godziny   5  wystartowałem  osobiście  prowadząc 141. eskadrę. Pisarek, który dowodził drugim kluczem, zajął pozycję w odległości około 1 km i wyżej ode mnie. Ja utrzymywałem wysokość około 2 800 m. W pewnej chwili, było już po godzinie 16, zobaczyłem gdzieś nad Solcem Kujawskim samolot lecący na mojej wysokości, który w pierwszej chwili wziąłem za 'Jedenastkę". Na wszelki wypadek zacząłem wspinać się w górę, zastanawiając się jednocześnie, czy możliwe jest, aby plątała się tutaj 'Jedenastka". Obejrzałem się. Wszystkie nasze samoloty w liczbie 6 leciały razem. 142 eskadra nie wysyłała nikogo. Przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że to może któryś z zaginionych uprzednio pilotów odnalazł nas i wraca, ale zbliżywszy się rozpoznałem, że był to Henschel-126. Byłem od niego wyżej około 500 m i tak blisko, że widziałem wyraźnie czarne krzyże na płatach. Przepuściłem go pod sobą i niemal pionowo zwaliłem się za nim w dół. Wyrównałem i siedziałem mu teraz pod ogonem, w odległości około 80 m.
Niemcy albo wierzyli, że Messerschmitty wyrzuciły polskie lotnictwo myśliwskie z okolic Torunia, albo byli mało doświadczonymi lotnikami, a może jedno i drugie. Ważne, że lecieli jak na majówkę. Widziałem wyraźnie ich obserwatora, patrzył spokojnie na ziemię zapomniawszy o otaczającym go powietrzu.
Wycelowałem i spokojnie nacisnąłem spust. Trzasnęła długa seria. Henschel, jakby ukłuty ostrogą, stanął dęba, a potem, ni to przewrotem, ni to wywrotem, zwalił się w dół. Ja za nim w odległości 200 m pryskając krótkimi seriami. Niemiec pruł do ziemi na pełnym gazie pod dużym kątem, osiągając z każdą sekundą większą szybkość. Nie chcąc go stracić, musiałem również nurkować na pełnym gazie. Odniosłem wrażenie, że pilot niemiecki nie panuje już nad sterami. Obserwator wisiał bezwładnie na burcie, zepchnięty do tylu na swój karabin, którego lula wycelowana była do góry i do tyłu. W całej maszynie tylko chyba jeden silnik działał. Lecieliśmy ciągle na pełnym gazie w dół. Ziemia zbliżała się w błyskawicznym tempie. W pewnym ułamku sekundy kolor jej zmienił się z brunatnego w ciemnozielony. Wpadliśmy nad las. Drzewa zaczęły rosnąć w oczach. Dałem jeszcze jedną krótką serię i ściągnąłem knypel Z całej siły. Wyrwałem tak gwałtownie, że na chwilę straciłem zdolność widzenia. Wiedziałem tylko, że tamten musi się rozbić. Gdy wyrównałem i odzyskałem wzrok, spostrzegłem, że silnik mój nie pracuje. Byłem nad ziemią nie wyżej niż 300m. Skakać, czy jeszcze próbować?...Ale po chwili znowu zawarczał. Skierowałem się na wschód nabierając jednocześnie wysokości. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem wydobywający się z lasu słup czarnego dymu. Mój Henschel płonął.


Ppor. pil. Stanisław Skalski, 142 Eskadra, 3 września 1939:

Byliśmy w powietrzu już przeszło pół godziny, nie napotykając nigdzie nieprzyjaciela. W okolicach Chełmży skręciłem na północ lecąc w kierunku Chełmna. W dali dojrzałem ciemną sylwetkę Henschla 126 idącego od strony Bydgoszczy na południe. Niemiec przekroczył Wisłę i nie widząc nas szedł dalej tym samym kursem. Skręciłem w lewo i wychodząc na tył zespołu wskazałem ręką Pawłowi i Karolowi maszynę lecącą daleko przed nami i poniżej. Kiwnęli mi głowami. Paweł nie wytrzymał i gwałtownym skrętem waląc maszynę w dół wyrwał się pierwszy, za nim poleciał kapral Klein z drugiego klucza. Niemiec w porę dojrzał atakujących i będąc jeszcze w bezpiecznej odległości wykręcił gwałtownie maszynę w lewo. Uciekał w kierunku olbrzymiego, wypiętrzonego cumulusa. W odległości 600-700 metrów za nim szły wyciągnięte "Jedenastki" Pawła i Kleina. Pozostałem na tej samej wysokości, nade mną wisiał porucznik Zieliński z kapralem Łyskiem. Postanowiłem nie brać udziału w pogoni, lecz odciąć tylko nieprzyjacielowi ewentualny odwrót na własny teren.
Henschel miał do pokonania krótką przestrzeń dzielącą go od zbawiennego cumulusa, byłem więc przekonany, że w nim zechce szukać schronienia przed zbliżającym się pościgiem. Wbrew moim przewidywaniom nie wszedł w chmurę, lecz idąc po jej zewnętrznej ścianie zataczał duży łuk w lewo. "Jedenastki" dochodziły trzymając się jego ogona. W pewnej chwili wszyscy znikli nam z oczu. Rozdzieliła nas chmura.
Krążyłem z Karolem po północnej stronie cumulusa w dość dużej od niego odległości, oczekując na wyjście przeciwnika z chmury lub spoza niej. Jedynym ratunkiem było dla Niemca oderwanie się od ścigających i ucieczka na północ, na własny teren. Rozumowałem, że jeśli obie ścigające "Jedenastki" nie dojdą do strzału, Henschel musi wypaść na nas.
Istotnie, w pewnej chwili z białego cumulusa wystrzeliła na nas ciemna sylwetka. Szybko wytracałem ślizgami wysokość, dając jednocześnie Karolowi sygnał, by wyciągnął się bardziej do tyłu, co stwarzało mu dogodną pozycję ataku, gdyby Niemiec przeszedł szczęśliwie po moim ogniu. Zieliński tymczasem zajął pozycję wyczekującą na dużym pułapie, by uderzyć na uciekającego z przewagi wysokości. Z tyłu za Henschlem. w odległości około 300 metrów, ukazały się obie "Jedenastki trzymające się kurczowo jego ogona. Niemiec był więc w podwójnych kleszczach. W tym położeniu nie pozostawało mu nic innego, jak tylko przyjąć walkę.
Idę do ataku z przodu na jednej z Niemcem wysokości. Po drugiej serii, z odległości poniżej 100 metrów, maszyna niemiecka staje w płomieniach i wali się w dół przed moim unikiem. Nie ryzykując już wejścia pod ogień obserwatora, gwałtownym skrętem przez plecy zawisam nad zestrzelonym. Od płonącej, nurkującej maszyny oddziela się duży przedmiot i w chwilę potem widzę przed sobą białą czaszę spadochronu. Spiralą obniżam wysokość obserwując epilog spotkania. Słup ognia strzela w górę w chwili zderzenia się maszyny z ziemią. Drugi członek załogi nieprzyjacielskiego samolotu ginie....
...Choć byłem sam, postanowiłem dysponując jeszcze benzyną i amunicją poszukać szczęścia i polecieć na nakazaną trasę patrolu. Za Wisłą coś mnie tknęło. Wykonałem pół okrążenia wyprowadzając maszynę gwałtownie w przeciwnym kierunku. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: miałem przed sobą samotnego Henschla 126, który leciał przede mną, poniżej, na wysokości około 800 metrów. Prawdopodobnie wracał z rozpoznania do swej bazy na Pomorzu.
Mając ponad 1000 metrów przewagi wysokości byłem pewien, że wystarczy mi szybkości, aby go wykończyć. Całkowicie ukryty w słońcu czekałem niedostrzeżony na swą ofiarę. Niemcy nie mogli mnie dojrzeć przed atakiem. Gdy Henschel doszedł już do Wisły, znalazłem się wprost nad nim.
Wykonuję wywrót i nieprzyjacielska maszyna znajduje się już w moim celowniku. Wydłużam poprawkę w nurkowaniu, czekając na dogodną sytuację, by oddać serię najmniejszym kącie ataku, już dochodzę do idealnej niemal pozycji. Zaraz otworzę ogień...
Niemiec niespodziewanie zadziera gwałtownie w górę, uniemożliwiając mi strzał. Chaotyczny ogień obserwatora, który towarzyszy temu manewrowi, świadczy o tym, że obaj lotnicy doskonale mnie widzieli wcześniej. "Ach tak..." Pilot wytrzymał nerwowo i dopiero we właściwym momencie, w ostatniej chwili zareagował doskonałym manewrem, uniemożliwiającym mi otwarcie celnego ognia. To niewątpliwie doskonały pilot.
Ciągnę za nim po tym samym łuku zbliżając się jeszcze bardziej. Jednak gdy dochodzę już do ataku, pilot znów wykonuje wywrót i ucieka mi z celownika.
'Zaczyna mnie nieźle kołować - myślę.- Trzeba uważać, to nie będzie łatwy kąsek".
Walkę toczymy obok mostu nad Wisłą. Zmieniamy położenie i obie maszyny przez krótką chwilę zawisły na plecach, po czym przechodzą w pikę. Po tym nowym wywrocie wchodzę mu jeszcze bliżej w ogon, tak blisko, że często wpadam w wiry jego maszyny. Niemiec prowadzi idealnie walkę myśliwską w pionie, podziwiam opanowanie I doskonałe wyczucie pilota, który w decydujących momentach dosłownie uprzedza moje myśli i nagłymi manewrami nie dopuszcza mnie zupełnie do strzału. Jego maszyna stale ucieka mi z celownika, nie mówiąc już o odłożeniu jakiejkolwiek poprawki.
Obserwator nieprzyjacielski nie ma okazji prowadzenia obrony ogniowej. Natychmiastowe zmiany pozycji i znaczna szybkość przy wykonywaniu manewrów paraliżują całkowicie jego możliwości. Siła odśrodkowa musi wgniatać go w fotel. Trzeba nie byle jakiego wysiłku, aby w takiej sytuacji wykonać najmniejszy nawet ruch ręką. To dobrze. Nie będąc narażony na ogień obserwatora trzymam się kurczowo ogona i wyczekuję cierpliwie na odpowiedni moment lub błąd przeciwnika. Tamten z wywrotu przechodzi do zawrotu i znów wali maszynę w dół, by po chwili wyciągnąć ją do pięknej pętli. Nieraz ogarnia mnie nieprzemożone pragnienie naciśnięcia spustu, ale przełamuję się mając na względzie konieczność oszczędzania amunicji, której pozostało mi już niewiele.
Uczę się cierpliwości. Nie wypuszczam przeciwnika ani na moment z zasięgu 50-70 metrów. Muszę go przetrzymać. Wiem, że ta karuzela nie może trwać zbyt długo, że Niemiec w końcu wyjdzie na prostą.
Niemiec na pewno równie dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Wracał chyba z lotu rozpoznawczego, może nawet dalekiego. Zapas benzyny przy walce toczonej na pełnym gazie maleje z minuty na minutę. Każdy nowy manewr zmniejsza możliwości prowadzenia na dalszą metę tego typu walki obronnej. Musi wyjść na prostą! Wie, ze to już nie jest obrona, a tylko ucieczka przed śmiercią, przed którą uciec nie jest w stanie.
Z wyciągniętej świecy zwala nagle maszynę na skrzydło puszczając ją bezwładnie na łeb. W pierwszej chwili nie rozumiałem tego dość dziwnego i brutalnego manewru. Nie przypuszczałem, że wykonuje tę ostatnią 'dziką" figurę decydując się na ucieczkę do ziemi. Wiszę niemal na pasach, trzymając się nieco poniżej ogona w szalonej pice na plecach. Pod nami gładka tafla Wisły. Idziemy jakby powiązani z sobą niewidzialnym łańcuchem. Prędkość gwałtownie rośnie. Stery twardnieją. Z trudem, trzymając drążek oburącz, naprowadzam celownik na kadłub nieprzyjacielskiej maszyny. Przytrzymuję cel w pierścieniach.
Naciskam spust.
Tuż nad wodą Niemiec gwałtownie wyrywa maszynę z nurkowania, aż z końców skrzydeł płyną białe smugi. Idąc za nim ściągam maszynę równie raptownie i posyłam długą serię przed nos Henschla. Niemiec przywiera do ziemi i leci w kierunku lasów koronowskich.
Jestem wściekły na siebie, że po dwóch seriach, które wydawały się celne, nie widać żadnego skutku. Co prawda obserwator nieprzyjacielski milczy, ale maszyna wciąż idzie płynnie, a jej koszący lot utrudnia mi strzał. Wyskakuję nieco wyżej i odkładając poprawkę chcę oddać jeszcze jedną serię, gdy z silnika nieprzyjaciela ukazuje się czarna wstęga dymu. Dystans między nami maleje teraz bardzo szybko.
"A jednak dostali - myślę z uczuciem mściwego zadowolenia. - Tylko dzięki dużej szybkości zdobytej przy nurkowaniu udało mu się uciekać taki szmat drogi."
Z bliska oddaję ostatnią, krótką serię wprost w kadłub Henschla i odskakuję w bok. Całą maszynę otaczają kłęby dymu. Resztką szybkości przechodzi tuż nad garbem wzniesienia i zwala się w skraj lasu. Wybuch. W powietrzu wirują kawałki blachy i ścięte drzewa nucone w górę potężną silą. Z ulgą stwierdzam, że płomienie nie rozprzestrzeniają się i lasowi nie zagraża pożar.
Wziąłem kurs powrotny do bazy, idąc korytem Wisły. Koło Solca dostrzegłem samolot lecący w kierunku południowym na mojej wysokości Początkowo myślałem, że to jedna z naszych maszyn, ale gdy zbliżyłem się do niej 'swój" przybrał całkiem Obcy wygląd, podobieństwo między "Jedenastką" i Henschlem 126 było duże i trzeba było zbliżyć się na niewielką odległość, by móc zauważyć różnicę.
'Cóż to za obfitość dzisiaj’  pomyślałem.- W tak krótkim czasie trzecia nieprzyjacielska maszyna. Ile w takim razie przechodzi ich niepostrzeżenie i bezkarnie?!"
Niemcy musieli prowadzić na tym odcinku bardzo intensywne rozpoznanie, ani na chwilę nie spuszczając z oka ruchów naszych jednostek lądowych.
Gdy zbliżyłem się w locie koszącym na odległość około 250 metrów, Henschel wykonał ostry skręt w prawo. Równocześnie otworzył ogień nieprzyjacielski obserwator. W skręcie doszedłem jeszcze trochę bliżej i nacisnąłem spust. Język poddał się miękko. Padł tylko jeden, może dwa strzały. Błyskawicznie przeniosłem wzrok na zamki karabinów. Położenie miały normalne. Przyczyną milczenia był więc brak amunicji. Odskoczyłem w bok i czas jakiś jeszcze markowałem pogoń, by przepędzić Niemca z zamierzonej roboty rozpoznawczej. Rwał do "Vaterlandu" ile mocy w silniku.


Źródła:
Luranc Z., Henschel Hs 126, wyd. Avia- Press, Gdańsk 1995 (przy odpowiednich fragmentach, autor podaje z jakich książek je zaczerpnął)

CDN
« Ostatnia zmiana: Czerwca 02, 2007, 13:14:29 wysłana przez hellkitty »

hellkitty

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #25 dnia: Czerwca 02, 2007, 21:22:06 »
W tej części opowieści należące wyjątkowo do tylko jednego pilota, za to bardzo wyczerpujące i ciekawe. Świetny sposób na ugruntowanie wiedzy.

Część IV (1)


Ofw. Willy Reschke, 9./JG 301, 21 kwietnia 1945:

W dniu 21 kwietnia 1945 roku JG 301 po raz ostatni znalazł się w powietrzu w zwartej formacji z zadaniem zaatakowania bombami i bronią pokładową radzieckich pozycji pod Zossen na południowy wschód od Berlina. 0 godzinie 08.00 z Neustadt-Gle-we wystartował rój sztabowy oraz ll./JG 301, mniej więcej w tym samym czasie w Hagenow nastąpił start I. i III. Gruppe. Wszystkie samoloty łącznie przedstawiały jednakże siłę zaledwie jednego dywizjonu, większość eskadr tworzyły wyłącznie pojedyncze roje.
Rój sztabowy wystartował tego ranka w sile pary oraz klucza i znalazł się w powietrzu, tak jak to zwykle bywało, zanim wystartowały samoloty ll./JG 301, aby zabezpieczyć je przed ewentualnymi atakami nieprzyjaciela podczas startu, a następnie udzielić im osłony w czasie lotu. W składzie pary lecieli Oblt. Stahl i ja, w składzie klucza Ofw. Loos, Ofw. Keil i Fw. Blum. Podstawa chmur znajdowała się tego dnia na wysokości zaledwie 1500 m, co praktycznie uniemożliwiało rojowi sztabowemu osłonę pozostałych samolotów formacji. Z uwagi na to klucz roju sztabowego leciał po prawej stronie formacji, a para z jej lewej strony. Do-lot w rejon celu przebiegał jednak bez żadnych przeszkód, a ponieważ nikt nie znał przebiegu linii frontu, piloci musieli orientować się wyłącznie według ognia obronnego nieprzyjacielskiej artylerii przeciwlotniczej. Nie było to zbyt trudne, ponieważ pociski rosyjskie pozostawiały za sobą czerwone smugi, w odróżnieniu od naszych, które zabarwiały niebo na żółto, piloci zdążyli już to dobrze zapamiętać.
Pogoda nad celem nie byk wiele lepsza niż podczas dolotu, dlatego też warunki do przygotowania ataku dla 70 samolotów, a tyle jeszcze wówczas liczył JG 301, nie byty idealne. Na zalesionym i bogatym w jeziora terenie wokół Zossen odróżnienie stanowisk własnych od nieprzyjacielskich było prawie nie możliwe, tak że w efekcie każdy pilot stał się swoim własnym dowódcą i wykonywał atak tam, gdzie uznał za właściwe. Czy naloty bombowe odniosły zamierzony efekt trudno powiedzieć, ale ataki za pomocą broni pokładowej okazały się skuteczne. Nad tym odcinkiem frontu nie było śladu rosyjskich myśliwców, atak na cele naziemne mógł zostać przeprowadzony bez zakłóceń.
Już podczas odprawy przed akcją postawiono przed pilotami Ta 152 specjalne zadanie, lot rozpoznawczy w nawiązaniu do nalotu pozostałych samolotów pułku na Zossen. Aby rozpoznać przebieg linii frontu wokół Berlina ustalono, że klucz poleci w drodze powrotnej na południe od Berlina, a para na północ. W chwili kiedy ostatnie samoloty pułku zakończyły swój atak na cele naziemne rój sztabowy podzielił się na klucz i parę, które zgodnie z wcześniejszym ustaleniem przyjęły różne kursy powrotne na macierzyste lotnisko.
Oblt. Stahl i ja przelecieliśmy obok masztu nadajnika radiowego w Konigs-Wusterhaiisen, aby oblecieć Berlin od strony wschodniej, a następnie przyjąć kurs na Neustadt-Glewe. Już w rejonie jezior położonych pomiędzy Kónigs-Wusterhausen a Erkner wylatywały nam na spotkanie czerwone smugi pocisków, był to znak że Rosjanie zbliżyli się na niewielką odległość od Berlina. Obaj lecieliśmy w odstępie około 200 m, dolna granica chmur utrzymywała się przez cały czas na pułapie około 1500 m - niektóre grupy obłoków znajdowały się jeszcze niżej. Z powodu tych obłoków traciliśmy ze sobą czasami na chwilę kontakt wzrokowy, w pewnej chwili spostrzegłem że myśliwce rosyjskie przecinają od prawej strony nasz kurs. Od razu zrozumiałem, że Sowieci, którzy znajdowali się za nami po prawej stronie, chcą zaatakować lecący przede mną z prawej samolot Oblt. Stahla. Przez radio zwróciłem Stahlowi uwagę na  zbliżające się myśliwce i skręciłem w ich stronę. W tym momencie zdziwiła mnie reakcja Stahla, który nie wykonał jakiegokolwiek manewru obronnego, ale płasko zanurkował zwiększając nieznacznie prędkość. Pomimo mojego kolejnego ostrzeżenia i wskazówki, aby umykał w górę w chmury oraz pierwszych czerwonych serii świetlnych pocisków, które przeleciały w pobliżu jego Ta 152, nie zareagował i przez cały czas kontynuował lot po prostej lekko tylko obniżając pułap lotu.
Udało mi się zająć dogodną pozycję do strzału za jednym zJaków-9, kiedy obok mojej maszyny przeleciała seria świetlnych pocisków. Tak bardzo skupiłem się na krytycznym położeniu Oblt. Stahla, że dopiero teraz spostrzegłem iż moje położenie wcale nie było lepsze. Natychmiast położyłem mojego Ta 152 w ciasny zakręt w lewo aby zgubić czwórkę Jaków-9 siedzących mi na ogonie. Ponieważ leciałem wcześniej przez cały czas za Stahlem i również obniżyłem pułap lotu, dlatego też w pierwszym wirażu Rosjanie dotrzymali mi kroku. Z uwagi na to, że nigdy wcześniej nie zetknąłem się w walce powietrznej z rosyjskimi myśliwcami nie znałem ich taktyki, w razie czego mogłem jednak zawsze umknąć w leżące nisko chmury. Rosjanie dalej utrzymywali swój ciasny szyk, z tego powodu nie mogli z początku wykonywać tak ciasnych manewrów, jak ja. Już wkrótce okazało się, że znalazłem się za nimi, a nie przed nimi jak kilka chwil wcześniej. Doskonała zwrotność Ta 152 potwierdziła się ponownie. Dopiero kiedy numer 4 w radzieckiej formacji trafiony celnymi seriami mojego Ta 152 spadł w dół, zwarty szyk Rosjan rozleciał się i każdy z nich na własną rękę próbował mnie dorwać. Prawdę mówiąc tylko jeden z nich miał dostatecznie dużo silnej woli aby tego spróbować, dwaj pozostali marzyli po prostu o ucieczce z pola walki. Prawdopodobnie dowódca tej sekcji, pilotujący Jaka-9, którego własności lotne nie dorównywały w najmniejszym stopniu Ta 152, skazany został teraz wyłącznie na własne siły i po zainkasowaniu kilku trafień musiał zakończyć walkę z powiększającą się smugą dymu za ogonem. Miejsce, nad którym stoczyliśmy walkę powietrzną znajdowało się na północ od Erkner w kierunku Neuenhagen.
W czasie walki straciłem oczywiście jakikolwiek kontakt z Oblt. Stahlem, dlatego też wywoływałem go przez cały czas przez radio. Niestety nie otrzymalem żadnej odpowiedzi, patrząc w dół, z uwagi na liczne pożary wokół Berlina, nie mogłem przypisać żadnego ze słupów dymu na ziemi do określonego, zniszczonego samolotu.
Oblt. Hermann Stahł nie wrócił z akcji bojowej i uznany został za zaginionego. Wszystkie poszukiwania przedsięwzięte po wojnie nie przyniosły rozwiązania zagadki jego losów. W walkach powietrznych nad Berlinem 24 kwietnia 1945 roku rój sztabowy zestrzelił cztery Jaki-9. Dwa z nich zestrzeliłem osobiście w rejonie Erkner, dwa pozostałe zestrzelił na południe od Berlina Ofw. Walter Loos.
O godzinie 09.15 wylądowałem moim Ta 152H-1, W.Nr. 150 168, „zielona 9" na lotnisku Neustadt-Glewe. Była to moja ostatnia walka powietrzna i jednocześnie mój ostatni lot bojowy podczas wojny. Ta 152 stał się w ostatnich tygodniach wojny moją polisą ubezpieczenia na życie: bez wyśmienitych osiągów uzyskiwanych przez ten typ samolotu myśliwskiego moje szanse przeżycia tej wojny byłyby z pewnością mniejsze.'


Fw. Willy Reschke, 9./JG 301, 24 grudnia 1944:

Podczas ataku na B-17 trzeba było krótką serią pocisków smugowych z obydwu MG 151 namierzyć cel, a następnie uzyskać rozstrzygające trafienia z MK 108, ogień obronny formacji nie pozwalał na dłuższe ustawienie właściwej poprawki. 1 tym razem smugowe pociski odnalazły najpierw stanowisko strzelca ogonowego, a później wędrowały powoli wzdłuż kadłuba w stronę prawej nasady skrzydła. Z wytrzeszczonymi oczyma oczekiwało się potem na skutek działania pocisków na płat - przebieg wydarzeń był właściwie zawsze taki sam: na początku pojawiały się przestrzelmy, mak czarne dziury w płatach, potem w coraz szybszym tempie odrywały się fragmenty poszycia, a wewnętrzny silnik stawał w ogniu, który wyraźnie przybierał na sile. Jeszcze podczas mojego ostrzału B-17 odbiła w lewo i płonąc odłączyła się od zgrupowania.
Krótko po przerwaniu ataku mój boczny, Uffz. Schalk znajdował się przy mnie. Ponieważ wymiana informacji przez radio podczas tego typu walk powietrznych była bardzo ożywiona, nie mogliśmy się dogadać. Być może Schalk miał jakieś problemy z instalacją radiową w swojej maszynie, gdyż jeszcze bardziej zbliżył się do mnie i spróbował przekazać mi coś za pomocą gestykulacji rękoma. Kiedy ponownie spróbowałem nawiązać z nim łączność radiową nie spotkało się to z jakąkolwiek reakcją z jego strony. Na mój znak ręką nakazujący rozpoczęcie drugiego ataku pokiwał jednak ze zrozumieniem głową. Wspólnie z nami w tym drugim ataku wzięły udział liczne samoloty pułku. Znowu pociski ze wszystkich luf uderzyły najpierw w tylne stanowisko strzeleckie, a następnie w skrzydła i silniki B-17, po zakończeniu drugiego ataku upadek na ziemię kolejnej B-17 był już tylko kwestią czasu.
W czasie obu ataków do końca opróżniłem magazynki - był to ponownie dowód na to ileż ołowiu trzeba było wpakować w jedną B-17, aby posłać ją na ziemię; wiedzieli o tym wszyscy piloci. Po zakończeniu drugiego ataku na formację B-17 nie było już przy mnie mojego bocznego Schalka, lecąc z pustymi magazynkami lepiej było uniknąć walki powietrznej z myśliwcami eskortowymi i dlatego natychmiast zmniejszyłem wysokość lotu najkrótszą drogą wracając do Stendal, gdzie wylądowałem o godzinie 15.40.


Fw. Willy Reschke, 9./JG 301, 31 grudnia 1944:

Do spotkania z nieprzyjacielem doszło w kwadracie DU-CU, pułk natychmiast zaatakował lecącą na czele grupę B-24 Liberator. Przeciwnik nie spodziewał się ataku tak wcześnie, gdyż większość myśliwców osłony znajdowała się w sporym oddaleniu od czoła ugrupowania bombowego. Atak na bombowce przeprowadzony został z prawej strony z przewagą wysokości około 600 m, dlatego też maszyny pierwszego klina musiały atakować pod stosunkowo ostrym kątem. Poprawka przyjęta przeze mnie nieco na wyczucie na awaryjnym celowniku spowodowała iż świetlne serie ułożyły się przed nosem nadlatującego Liberatora - obserwując drogę smugowych pocisków mogłem jednak bez problemów skorygować ogień. Ponieważ Liberator szybko się zbliżał i stawał się coraz większy nie potrzebowałem już pomocy awaryjnego celownika, prowadziłem ogień orientując się według śladów pozostawionych w powietrzu przez pociski smugowe. Jak tylko dostrzegłem ślady trafień pocisków z MK 108 na płatach i kadłubie, wiedziałem że los Liberatora został już przesądzony. Siła oddziaływania tych pocisków była zadziwiająca, potwierdzały to oglądane później filmy z kamery pokładowej. Udało mi się osobiście obejrzeć moment rozerwania się w powietrzu ostrzelanej maszyny, gdyż przez kilkanaście sekund po zakończeniu ataku leciałem jeszcze w poprzek formacji. Tych kilkanaście sekund mogło jednak zadecydować o moim losie: dostrzegłem jasną plamę odrywającą się ze środka formacji, która w szybkim tempie zbliżała się do mojej maszyny przeczucie powiedziało mi, że uderzy prosto we mnie. Niemal równocześnie coś silnie uderzyło w kabinę, a mój Fw 190 zwalił się w dół. Zaraz potem stwierdziłem w osłonie kabiny dwa otwory wlotowy i wylotowy, które znajdowały się bezpośrednio za moją głową.
Myśliwce eskorty pojawiły się w międzyczasie nad polem walki, dla niektórych Liberatorów było już jednak zbyt późno. Pierwsze nadlatujące P-51 Mustang zostały przechwycone przez pilotów Fw 190D-9 z ll./JG 301, dalej jednak wypadki potoczyły się tak jak zwykle: kiedy już pokazały się myśliwce eskortowe to ich liczba rosła z każdą chwilą, tak że nieliczne niemieckie myśliwce wysokościowe nie były w stanie przeciwstawić się ich wielokrotnej przewadze. W większości przypadków piloci Fw 190 zamieniali się w zwierzynę i musieli próbować najbardziej ryzykownej akrobacji lotniczej aby umknąć sforze prześladowców. Jakże musiały wyglądać czasy kiedy stosunek sił był jeszcze wyrównany! Piloci JC 301 nigdy nie mieli okazji przeżycia takiego okresu - przeciwko nim zawsze występował nieprzyjaciel dysponujący wielokrotną przewagą ilościową. Ci ludzie nie znali innych walk powietrznych, nie potrafili nawet sobie czegoś takiego wyobrazić.
Z powodu okaleczenia mojej maszyny po trafieniu w osłonę kabiny obniżyłem wysokość lotu, okazało się jednak że również na tym pułapie toczyły się zażarte walki powietrzne, w które zostałem wciągnięty. Najbliższe minuty napełniły mnie trwogą, bez celownika Revi czułem się jak ślepy, a obco brzmiące wycie wiatru w uszkodzonej osłonie za moją głową napełniało mnie dodatkowym niepokojem. Obok Mustangów do walki włączyły się także Thunderbolty, całą uwagę skupiłem na obserwacji tego co działo się za moim ogonem, aby w najbliższym dogodnym momencie wyrwać się z tego kotła czarownic. Strzelałem w każdej nadarzającej się sytuacji, bardziej jednak dla uspokojenia samego siebie, z pomocą awaryjnego celownika nie mogłem osiągnąć zbyt wiele. W końcu udało mi się wyrwać z walki powietrznej i o godzinie 12.10 wylądowałem w Liineburgu.
Podczas tankowania stwierdziłem, iż nie tylko osłona kabiny została przedziurawiona, ale również w kadłubie i w skrzydłach znajdowało się wiele przestrzelili. Było prawdziwym błogosławieństwem, że amerykańska broń nie była załadowana naszą amunicją.
Kiedy o 12.50 wystartowałem ponownie z Lune-burga, nie mogłem ciągle jeszcze lecieć bezpośrednim kursem do Stendal. Wszędzie wokół roiło się od P-47 Thunderbolt, które kursem zachodnim wracały do baz po przeprowadzeniu ataków z lotu koszącego. Kiedy wylądowałem znowu w Stendal chciałem oczywiście dowiedzieć się od mojego pierwszego mechanika, którym był Uffz. August Napiwotzki, dlaczego mój celownik Revi nie chciał się zaświecić. Wszystkie odcienie czerwieni pojawiły się na jego twarzy, odwrócił się i kłusem pobiegł do hangaru, kiedy wrócił trzymał w ręku żaróweczkę z celownika Revi: w czasie porannej kontroli maszyny przepaliła się żarówka w ręcznej latarce, ponieważ nie miał pod ręką żadnej innej, wykręcił tę z celownika Revi, a później zapomniał z powrotem jej wkręcić. Widziałem, że najchętniej zapadłby się z tego powodu pod ziemię, a kiedy jeszcze spostrzegł przestrzeloną osłonę kabiny, pobladł jak ściana. W ciągu najbliższej nocy nie spał z pewnością zbyt długo, pomimo że był to Sylwester następnego ranka mój Fw 190A-8 „biała 8" - wolny od wszelkich usterek - stał gotowy do działań na polu wzlotów: miałem naprawdę wyjątkowego pierwszego mechanika!"


hellkitty

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #26 dnia: Czerwca 02, 2007, 21:22:57 »

Część IV (2)

Fw. Willy Reschke, 9./JG 301, 1 stycznia 1945:

Czoło nadlatującej formacji składało się z niewielkiej liczebnie grupy B-17, która eskortowana była przez relatywnie małą ilość myśliwców. Ponieważ nasze eskadry wysokościowe były już wyposażone wyłącznie w Fw 190D-9, a amerykańskie myśliwce eskortowe miały z nimi niejakie problemy, szczególnie iż tym razem nie dysponowały ogromną przewagą wysokości, ułatwiło to pozostałym maszynom naszej grupy atak na bombowce.
Wobec braku dużego zagrożenia ze strony myśliwców eskortowych udało nam się szybko sformować kliny uderzeniowe, pierwszy klin już rozpoczął atak na końcowe maszyny „combat box", podczas gdy ostatni z klinów jeszcze wykonywał zwrot bojowy w kierunku bombowców. Samoloty, które atakowaliśmy, a były to znowu B-17, wymagały rzeczywiście bliskiego podejścia, żeby nasz ogień zrobił na nich jakiekolwiek wrażenie. Jeżeli chodzi o zaatakowaną przeze mnie B-17 to grad moich pocisków musiał już na samym początku dobrze ją trafić, ponieważ zanim zdążyłem zakończyć atak, ona już paliła się jasnym płomieniem. Nie chciałem wręcz uwierzyć własnym oczom, widząc co się z nią dzieje. W czasie wszystkich moich poprzednich ataków na czteromotorowce jeszcze żadna maszyna nie stanęła tak szybko w płomieniach, a ogień nigdy jeszcze nie rozprzestrzeniał się tak szybko! Już po chwili B-17 zamieniła się w ognistą kulę. Bez namysłu przeleciałem tuż przy lewej burcie Boeinga, chciałem z bliska dokładnie przyjrzeć się płonącemu czteromotorowcowi. Cały samolot zamienił się w płonącą pochodnię i wyglądało na to, że za moment zwali się w dół, nie palił się tylko niewielki fragment kadłuba mieszczący wysuwaną w dół wieżyczkę strzelecką. Inne załogi w takiej sytuacji dawno już opuściłyby maszynę, tymczasem z nieogarniętej jeszcze przez płomienie dolnej wieżyczki strzeleckiej B-17 niespodziewanie dostałem serię prosto w silnik mojego Fw 190A-8, który po kilku sekundach zaczął się palić. Jak dowiedziałem się później od naszej kontroli lotów krzyknąłem jeszcze do mikrofonu: „Maszyna płonie! Wyskakuję! Zrozumieliście?" Wszystko to działo się jednak poza moją świadomością, na moje pytanie, czy zrozumieli nie oczekiwałem zupełnie odpowiedzi.
Z tej sytuacji było tylko jedno wyjście, tak szybko jak tylko możliwe opuścić maszynę! Zwolnić pasy siedzeniowe, odpiąć maskę tlenową, rozpiąć kable łączące hełmofon z radiostacją, odstrzelić osłonę kabiny, odepchnąć jak najdalej od siebie drążek sterowy i skoczyć!
Uczucie oderwania się od maszyny nie było dla mnie niczym nowym, zamierzałem z rozpostartymi ramionami i nogami wolno spadać bez otwierania spadochronu do wysokości poniżej 4000 metrów; niemal natychmiast powróciły do mnie wspomnienia z mojego ostatniego skoku na spadochronie, również w dniu dzisiejszym amerykańskie myśliwce były szczególnie aktywne powyżej tego pułapu. Jednak tym razem coś było inaczej, szybko poczułem się źle i dużo wcześniej niż chciałem, pociągnąłem ręką za uchwyt otwierania spadochronu. Po otwarciu spadochronu poczułem ołów w żołądku i po chwili wisząc pod czaszą zwymiotowałem.
W pierwszej chwili nie znalazłem dla tego wydarzenia żadnego wytłumaczenia, kiedy jednak poczułem się nieco lepiej postanowiłem sprawdzić, co jest źródłem niezwykłego szumu, spojrzałem w górę i zamarłem; mój spadochron był wprawdzie otwarty ale dwa kliny były podarte i poszarpane, co sprawiało iż spadałem nieco ukośnie, stąd też brał się ten dziwny odgłos.
Co się właściwie stało? Później mogłem to sobie wytłumaczyć tylko w jeden sposób, był to mój pierwszy skok z Fw 190 a statecznik pionowy Fw 190 był wyższy niż Bf 109, prawdopodobnie zbyt słabo odepchnął drążek sterowy przed skokiem i kiedy wyskoczyłem z kabiny poleciałem zbyt płasko w dół. Następstwem tego musiało być uderzenie spadochronem w statecznik pionowy oraz jego uszkodzenie. W Fw 190 pilot nosił spadochron plecowy, w odróżnieniu od Bf 109, gdzie stosowano spadochron siedzeniowy. Spadochron umieszczony na plecach złagodził skutki zderzenia ze statecznikiem pionowym. Gdybym miał spadochron siedzeniowy skutki zderzenia byłyby o wiele gorsze. Ponieważ znajdowałem się ciągle jeszcze na wysokości powyżej 4000 metrów miałem dostatecznie dużo czasu na przyjrzenie się terenowi pode mną. Szybowałem nad ogromnym kompleksem leśnym, ale w pobliżu mogłem zobaczyć Gardelegen i tamtejsze lotnisko. Stało się jednak dla mnie jasne, że na pewno wyląduję na zalesionym terenie. Ponieważ nigdy jeszcze nie lądowałem w lesie, a z powodu uszkodzenia spadochronu moja prędkość opadania przekraczała 5 m/s zacząłem obawiać się o własne bezpieczeństwo. Może jednak to właśnie las przyniesie mi ratunek?
Wierzchołki drzew zbliżyły się bardzo szybko, kiedy zobaczyłem je tuż poniżej zasłoniłem twarz dłońmi i w tym samym momencie spadłem na gałęzie. Oczekiwałem teraz twardego uderzenia o ziemię, ale ono nie nastąpiło. Pod stopami poczułem jednak twardy grunt, otworzyłem oczy i opuściwszy ramiona zobaczyłem, że wprawdzie moje stopy dotykają ziemi, ale wiszę na szelkach spadochronu zaczepionego o koronę potężnego drzewa. Temu szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczałem życie, gałęzie drzewa zahamowały zbyt dużą prędkość mojego opadania.
Wisząc jeszcze w powietrzu dostrzegłem w pobliżu leśną dróżkę, kiedy wypiąłem się z szelek spadochronu ruszyłem niezwłocznie w tamtym kierunku, szedłem powoli ponieważ zacząłem odczuwać dotkliwy ból w plecach i biodrach. Od leśnego duktu dzieliło mnie jeszcze kilkaset metrów, kiedy dotarłem do niego i zastanawiałem się, w którym kierunku się udać, usłyszałem zbliżający się warkot samochodu. Nie trwało długo kiedy obok mnie zjawił się terenowy VW- Kubelwagen. Jego pasażerowie, Feldwebel i Unteroffizier Luftwaffe zmierzyli mnie nieco krytycznym spojrzeniem. Na pytanie Feldwebla, czy to ja właśnie wylądowałem na spadochronie odpowiedziałem twierdząco, ich spojrzenia stały się jeszcze bardziej niedowierzające, nie potrafili sobie wyobrazić iż ktokolwiek mógłby wyjść cało z lądowania na takim spadochronie. Razem cofnęliśmy się kawałek w głąb lasu do spadochronu, który wciąż wisiał na drzewie. Obaj mężczyźni opowiedzieli mi, że cały przebieg walki powietrznej wyraźnie widać było z lotniska Cardelegen i kiedy zobaczyli wiszący w powietrzu nie do końca otwarty spadochron, natychmiast pojechali w tym kierunku. Żaden z nich nie odważył się jednak aby spróbować zdjąć mój spadochron z korony drzewa.
Jeszcze tego samego dnia wróciłem do Stendahl i pierwsze kroki skierowałem do doktora Czaji. Badanie wykazało silne stłuczenie na biodrach i plecach pod łopatkami.


Źródła:
Murawski M., Neuwerth P., JG 301 "Wilde Sau", wyd. Kagero, Lublin 2003

CDON (ciąg dalszy oczywiście nastąpi :004:)

Pozdrawiam.

tinas

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #27 dnia: Września 03, 2007, 19:41:35 »

 Hallo!
Leutnant Helmut Beckmann wystartowal na swoim Messerschmitt Bf 109 G-6 der "gelben 13" o 9.45 do swojego 109 lotu bojowego i uzyskal swoje 7 zwyciestwo powietrzne. O tym on napisal:
... "Am 10. Mai 1944 startete ich mit einem Schwarm der 3. Staffel gegen einen Bomberverband, den wir etwa um 10.45 Uhr im Raum westlich des Plattensees sichteten. Beim ersten Angriff der Gruppe von vorn auf den zweiten Pulk kam ich nicht in die richtige Schußposition. Ich zog über den Bomberverband hoch und machte gemeinsam mit einer zweiten Messerschmitt Bf 109, Kennzeichen "gelbe 6" einen Angriff von der linken Seite her gegen den gleichen Pulk.
Die als Kettenführer links vornefliegende B-24 Liberator erhielt bei meinem Angriff Treffer im linken Innenmotor und am Rumpf. Als ich neuerlich dicht über dem Bomberverband hinwegzog, beobachtete ich wie diese getroffene B-24 Liberator sich nach rückwärts mit sichtbarer leichter heller Flamme absetzte. Sie flog vorerst zwischen dem Pulk und dem nachfolgenden Bomberpulk weiter. Wieder in günstige Angriffsposition gelangt, flog ich einen neuerlichen Angriff, diesmal von der rechten Seite. Ich sah Einschläge meiner Geschoßgarben entlang der ganzen Rumpfseite. Als Folge dieser Treffer fiel das Fahrwerk des Bombers heraus. Die getroffene B-24 Liberator ging in flachen Kurven nach unten, wobei 6 Fallschirmabsprünge von mir beobachtet wurden. Da ich mich teils leergeschossen und an der Maschinenkanone Ladehemmung hatte, konnte ich die abstürzende Liberator bis zum Aufschlag verfolgen. Der Aufschlag wurde von mir um 11.16 Uhr südlich von Neunkirchen wahrgenommen. Zeugen des Luftkampfes waren Uffz. Bartelsmaier (zginal 15.1.1945) und Feldwebel Erich Gerstner (jako Leutnant ranny 15.6.1944) ... ".
Leutnant Helmut Beckmann wyladowal po 110 minutach lotu o 11.35 na nieuszkodzonym samolocie.

 Serwus tinas.

Offline rutkov

  • KG200
  • *
  • Versuchskommando
    • KG200
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #28 dnia: Września 03, 2007, 20:56:36 »
Super tinas że wziąłeś sobie do serca fakt że to "niemieckie" forum, ale potraktowałeś to chyba zbyt dosłownie ;)
miłośnik 110-tki    •    I/KG200_Doktor  ♥1972-†2006   •   Czekamy Ciebie czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci. Byś nam, kraj przed tym rozdarłszy na ćwierci, była zbawieniem, witanym z odrazą.    •   Han Pasado!    •    GDY WIEJE WIATR HISTORII, LUDZIOM JAK PIĘKNYM PTAKOM ROSNĄ SKRZYDŁA, NATOMIAST TRZĘSĄ SIĘ PORTKI PĘTAKOM

tinas

  • Gość
Odp: Wojenne relacje lotników
« Odpowiedź #29 dnia: Września 03, 2007, 22:47:09 »

 Hallo!
 P/O J.B.Latta z 242 Sqn. meldowal 29 Maja 1940 nad Dunkierka zestrzelenie jednego Bf109.
 " Kieda patrolowalismy [9 Hurricane] pomiedzy Dunkierka i Nieuport razem z 229 Sqn. na wysokosci 10.000 Fus zostalismy zaatakowani przez okolo 25 Bf109 [ok. 17.15] nieznacznie z góry. W nastepujacej walce dostalem sie na ogon nprz. samolotu który wykonywal we wznoszeniu skret na lewo. Ten atak byl wymierzony calkowiecie z tylu i po ok. 12 sekundowej serii czarny dym wyszedl z jego silnika i ten samolot poszedl do nurkowania. Przesladowalem go do 2000 Fus kiedy zniknal kompletnie w dymie i ogniu. Podczas tej walki moje podwozie zostalo trafione i jedno kolo zwisalo na dól. Nie moglem tego drugiego wysunac albo wciagnac i musialem ladowac na jednym podwoziu. To podwozie i jedno skrzydlo zostalo uszkodzone."  Wolne tlumaczenie z Combat Report.
 Lot zostal przeprowadzony pomiedzy 16.27 - 19.55 czasu angielskiego. 242 Squ. meldowal zestrzelenie 5 e/c na pewno, 3 e/c prawdopodobnie i 2 e/a jako uszkodzone bez strat. Gorzej powiodlo sie 229 Squ. który meldowal zestrzelenie 2 Bf109 ale sam stracil 5 Hurricane.

 Serwus tinas.