Trzeba powiedzieć to jasno: na początku nikt nikogo nie chciał bombardować. Małe wagowo bombki, zrzucane przez kilkadziesiąt samolotów, tak wyglądał pierwszy okres wojny. Potem pojawili się jankesi a angielskim lotnictwem bombowym zaczął rządzić pan Harris, ksywa "rzeźnik". I z punktowego bombardowania celów strategicznych (co tak naprwawdę potrafili i mieli do tego wyposażenie tylko luftgangstas) zrobiły się potem naloty tysiąca i więcej bombowców w wykonaniu jankesów i herbaciarzy, gdzie bombardowanie uważano za wyjątkowy sukces jeśli 75% bomb upadło mniej niż 3 kilometry od celu, którym było centrum miasta. Przykro to mówić, ale to alianci zachodni wymordowali kupę bezbronnych cywili, nie tylko Niemców oczywiście bo bomba nie wybiera czy to nazista czy przymusowy robotnik czy więzień. I niemieckie naloty z początku wojny i później, w czasie londyńskiego nocnego blitzu, to przy tym humanitarna i precyzyjna niegroźna zabawa w wojnę. To nie Niemcy wynaleźli zjawisko burzy ogniowej.
A że oni zaczęli i że dobrze im tak, to inna sprawa. W tamtych czasach nie było innej możliwości pokonania Niemiec, skoro trzeba było poświęcić dziesięć alianckich czołgów by zniszczyć jeden niemiecki, i stracić pułk piechoty, by wyprzeć z pozycji batalion Waffen SS. Wojnę trzeba jakoś wygrać, skoro jedyną przewagą jest ilość, to wykorzystano tę ilość. Szkoda tylko że nasz kraj niezależnie od wyniku tej wojny, i tak przegrał ją z kretesem i chyba najbardziej ze wszystkich.