Dawno dawno temu, na pierwszm roku studiów, jechaliśmy ze znajomymi jako jakaś tam delegacja do Warszawy. Jako że miałem w perspektywie pięć godzin podróży pociągiem, zabrałem lekturę: "Medycyna sądowa dla prawników tom II", książkę nota bene dość bogato ilustrowaną. I tak to zostałem Doktorem. W dodatku ubrany byłem akutat w zielony prochowiec i glany, więc ksywka ta uzupełniona jeszcze była nazwiskiem pewnego niemieckiego lekarza, który po zakończeniu służby na froncie wschodnim prowadził pseudonaukową działalność w pewnym nieprzyjemnym miejscu na południu Polski, i też nosił nazwisko na M... O ile "Doktor" mi się spodobał, o tyle z tym drugim raczej nie chciałem mieć nic wspólnego, więc wstawiłem sobie pierwszą literę imienia i tak powstał Doktor M.